Wiedziała, że coś takiego się zbliża — od miesięcy było oczywiste, że podejrzenia Saint-Justa coraz bardziej przeważają nad przekonaniem, że jej umiejętności są nadal niezbędne. Uważała jednak, że Pierre jest rozsądniejszy… zwłaszcza w obecnej sytuacji militarnej.
Okazało się, że była w błędzie. Nie to było jednak najgorsze — najgorsze było, że jeszcze nie ukończyła przygotowań. Brakowało jej niewiele czasu: tydzień, góra dwa. W tej sytuacji jednak czekanie było luksusem, na który po prostu nie mogła sobie pozwolić.
Odetchnęła głęboko, automatycznie wykonując wszystkie czynności, by sprawiać wrażenie, że zapoznaje się z zawartością elektrokarty, podczas gdy w tym czasie intensywnie myślała. A przy okazji lewą ręką zmięła papierek w kulkę i pod pozorem podrapania się po nosie włożyła ją do ust. I połknęła.
Trzydzieści procent — tak oceniała szansę sukcesu. Nie były to na tyle duże szansę, by ryzykować życie swoje i innych, ale nieporównywalnie lepsze niż zero procent. A skoro Saint-Just kazał Fonteinowi działać, to im dłużej zwlekała, tym to zero stawało się bliższe. Czyli mówiąc krótko, nie miała wyboru, chyba żeby chciała czekać jak cielę, aż pociągną za spust.
Przebiegła wzrokiem ostatni rozkaz, przyłożyła kciuk do skanera, autoryzując wszystkie, i podała porucznikowi elektrokartę. Może i nie była w pełni gotowa, ale plany były już na tym stopniu zaawansowania, że mogła całą strategię uruchomić jednym wybraniem numeru na module łączności. Nie rozmową, lecz samym wybraniem numeru, i to różniącego się zaledwie dwiema cyframi od numeru Iwana Bukato. Nigdy dotąd nie użyła tego numeru i wiedziała, że nie użyje go nigdy więcej, ale wiedziała także, że osoba, która się zgłosi, rozpozna jej twarz na ekranie i będzie wiedziała, co ma zrobić. Ona sama tylko przeprosi za pomyłkę i rozłączy się. A rozkazy rozpoczynające całą operację zostaną wydane przez innych.
— Dziękuję, Kevin — powtórzyła. — Wygląda na to, że zawierają wszystko, o co mi chodziło, ale komodor Justin może też chcieć je przejrzeć, więc bądź tak dobry i zanieś mu je. Jeżeli nie będzie miał uwag, może je od razu wysłać.
Mówiła normalnym tonem, ale w jej zielonych oczach płonął ogień, którego nie sposób było nie zauważyć. Zwłaszcza gdy patrzyło się prosto w nie, stojąc przed biurkiem…
— Naturalnie, ma’am, zaraz mu je dostarczę — zapewnił porucznik Kevin Caminetti, młodszy brat osobistego sekretarza Saint-Justa.
Po czym umieścił elektrokartę pod pachą, zasalutował energicznie i wymaszerował z gabinetu.
Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Esther McQueen sięgnęła ku klawiaturze komunikatora. I stwierdziła, że jej dłoń nie drży ani trochę.
Rozdział XXXIV
— Przepraszam, milady — powiedział cicho Andrew LaFollet prosto do ucha Honor.
Ta przerwała rozmowę i uśmiechnęła się przepraszająco do earla Sydon. Sydon był wesołym grubaskiem, spora część ludzi brała za głupawego utracjusza, którym nie ma co zawracać sobie głowy i który uważa swoje miejsce w Izbie Lordów jedynie za uciążliwe dziedzictwo i obowiązek, z którego zmuszony jest się wywiązywać. W rzeczywistości, choć miał pogodne usposobienie i lubił używać życia, był też inteligentnym, wytrawnym politykiem. Był też niewzruszonym zwolennikiem rządu księcia Cromarty’ego korzystającym z tego, że przeciwnicy polityczni nie zawsze brali go poważnie. On także błyskawicznie rozpoznał w księżnej Harrington równie nieugiętego stronnika rządu co on sam.
— Wybaczy mi pan, milordzie? — spytała Honor.
— Milady, rozmawiałem z panią pełne… — sprawdził czas na chronometrze… — sześć minut i jedenaście sekund i już słychać aż tu zgrzytanie zębów wielu pani gości. Nie opłaca się doprowadzać ludzi do zawiści dla samej przyjemności. Jak najbardziej proszę zająć się tym, co wymaga pani uwagi.
— Dziękuję, milordzie — odparła Honor i odwróciła się do LaFolleta.
— Simon właśnie dał mi znać, że wóz Królowej przyleci za około trzy minuty, milady.
— Doskonale.
Honor rozejrzała się po zatłoczonej sali balowej swej rezydencji. Lista gości co prawda nie sięgnęła trzystu, jak postraszyła Caparellego, ale była niewiele krótsza. I większość, poza naturalnie najważniejszą osobą, wydawała się właśnie przebywać w tym pomieszczeniu.
Było to pierwsze oficjalne przyjęcie wydane przez nią od chwili powrotu z Graysona. Nie była co prawda w stanie uniknąć większości wydanych przez innych i na paru nawet miło spędziła czas, mimo że wcinały się jej boleśnie w inne ważniejsze zajęcia. Jak na przykład: zajęcia w akademii, reorganizację Młyna, organizację księstwa, spotkania z Maxwellem, terapię, omawianie szczegółów dostawy z Silverman Sons i…
Westchnęła w duchu i przerwała wyliczankę — zawsze miała coś innego do roboty, a ponieważ serdecznie nie cierpiała przyjęć czy bali, były dla niej marnowaniem czasu. Poza tym nie wszystkie, w których wypadało (czyli zmuszona była) brać udział, były jedynie nudne. Na balu u lady Gifford dopadli ją dziennikarze, których ochrona musiała usunąć siłą. Na balu u księcia Walthama złapał ją ten dupek Jeremiah Crichton, tak zwany analityk militarny z Fundacji Palmera, i próbował wydusić z niej informacje o nowych kutrach. Tajne oczywiście. Poza tym był święcie przekonany, że sprawia jej przyjemność ciągłe krążenie dziennikarzy wokół jej osoby. W końcu stał się tak nachalny, że dostał to, o co się prosił, czyli dokładną i precyzyjną opinię na własny temat wygłoszoną może nie gromko, ale energicznie. Dotyczyła jego, pożal się Boże, „analiz” i bandy umysłowo ociężałych, ideologicznie ślepych a etycznie kalekich przypadków Downa, dla których produkował swoje wazeliniarskie wersje wydarzeń na froncie, zamiast zająć się czymś pożytecznym, jak dajmy na to konserwacją powierzchni płaskich, w czym mógł osiągnąć nawet niezłe wyniki.
Wieczór nie sprawił jej przyjemności, za to wyraz jego twarzy aż do śmierci będzie jednym z cenniejszych wspomnień.
Ponieważ większość przyjęć okazała się doświadczeniem, które dało się przeżyć, i ponieważ wiedziała, jak rozczarowani są Mac i Miranda, że nie rewanżuje się choćby jednym własnym balem, w końcu się złamała. Wiedząc jednak, że „obrabianie dupy gospodarzowi”, nazywając rzecz po imieniu, czyli omawianie wszelkich możliwych do przewidzenia i niemożliwych potknięć gospodyni i mankamentów poprzedniego balu, a zwłaszcza ostatniego, jest ulubioną rozrywką większości śmietanki towarzyskiej, postanowiła wydać go tuż przed odlotem, by nie słyszeć komentarzy na ten temat.
A ponieważ Miranda była z tym wszystkim na bieżąco i zdawała się być w swoim żywiole, planując i koordynując przygotowania do rozmaitych mniejszych spotkań towarzyskich, łaskawie pozwoliła jej i MacGuinessowi zająć się organizacją całego tego wariactwa. No, prawie całego. LaFollet i Mattingly skoordynowali ochronę i zabezpieczenie imprezy z Gwardią Pałacową i Queen’s Own, którzy również brali we wszystkim udział. I te plany sprawdziła dokładnie i osobiście.
— Oboje powinniśmy ją powitać — powiedziała cicho LaFolletowi.
I oboje zaczęli przemieszczać się, wykorzystując naturalne poruszenia tłumu gości, ku bocznym drzwiom prowadzącym na lądowisko.
Honor ubrana była w formalny strój graysoński, choć tym razem spódnica miała barwę nie białą, lecz opalizująco perłową, a reszta ciemnozieloną, co w połączeniu z jej wzrostem powodowało, iż wyróżniała się z tłumu niczym łabędź ze stada wielobarwnych i wiecznie rozgadanych neokaczek zamieszkujących jeziora Manticore. Na jej prawym ramieniu siedział naturalnie Nimitz wręcz promieniujący zadowoleniem. W przeciwieństwie do niej był równie zagorzałym zwolennikiem tego typu imprez towarzyskich jak Mac i Miranda, co wywoływało pełne pobłażania rozbawienie Samanthy. Ona z kolei siedziała na prawym ramieniu LaFolleta, co było logiczne, jako że Andrew zawsze znajdował się w pobliżu Honor. A jak doświadczenie wskazywało, obecność treecata zwiększała, a nie zmniejszała skuteczność ochrony osobistej.