Выбрать главу

Choć Samantha bardziej podzielała stosunek Honor do przyjęć, oba treecaty zachowywały się cały czas nienagannie podobnie jak Farragut aktualnie wraz z Mirandą rezydujący w bezpośrednim sąsiedztwie wazy z ponczem. Honor czuła ich zadowolenie z perspektywy spotkania z Arielem i z Monroe. Ariel był w wieku Samanthy i wszyscy szybko się zaprzyjaźnili, co u treecatów przebiegało znacznie szybciej niż u ludzi. Zresztą często się widywali, jako że Honor bywała w Mount Royal, spotykając się zarówno z Elżbietą III, jak i z księciem-małżonkiem. Powodem było przede wszystkim ustalenie pewnych kwestii związanych z nowym tytułem i ziemiami, ale nie tylko. Ostatnimi czasy spotkania stały się jednak rzadsze, a teraz oprócz przyjemności z osobistego kontaktu chodziło o coś jeszcze.

Nim dotarli do drzwi, dołączyła do nich Miranda, co Honor przyjęła bez zaskoczenia.

— Widzę, że ktoś i ciebie poinformował — uśmiechnęła się. — Ochrona czy taki jeden kosmaty urwis?

— Jeden i drugi, milady, ale ten drugi był szybszy.

Rzeczony kosmaty urwis trzymany przez nią w ramionach, jako że brak jej było siły i wzrostu, by nosić dorosłego treecata na ramieniu, zamruczał radośnie na potwierdzenie. A Samantha bleeknęła z rezygnacją, co nasunęło Honor nagłą myśl. Samce treecaty były znacznie łatwiejsze do rozpoznania wizualnie i wypełniały wszystkie niebezpieczne i zwracające uwagę obowiązki klanowe. Sądząc z podejścia Nimitza i Farraguta do przyjęć, mogło to też oznaczać, że gdy trafiała się okazja, balowały znacznie ostrzej niż samice. A to z kolei rodziło pytanie, nad którym jakoś nigdy dotąd się nie zastanawiała: jak też bawią się treecaty? Wyobraźnia podsunęła jej obraz Nimitza na koncercie treecaciego psychorocka i poczuła, jak on na ten widok aż zatrząsł się ze śmiechu.

— No dobrze, skoro już jesteśmy w komplecie, niegrzecznie byłoby, gdyby gość czekał — oceniła, przestając zastanawiać się nad rozrywkową stroną życia treecatów.

Wyszli przez drzwi pilnowane od wewnątrz przez dwóch nie rzucających się w oczy członków Gwardii Pałacowej ubranych po cywilnemu, a od zewnątrz przez dwóch równie nie rzucających się w oczy (bo stali w mroku) żołnierzy pułku Queen’s Own w galowych mundurach. Wiał przyjemnie chłodny wietrzyk, a od strony plaży dochodził cichy szum morza, potęgując nastrój spokoju i odprężenia.

Zgranie czasowe wykazali prawie idealne — na lądowisku właśnie osiadła luksusowa limuzyna o opływowych liniach, które jednak nie były w stanie zamaskować grubego opancerzenia przed kimś znającym się na rzeczy. Towarzyszyły jej dwa inne wozy, już nie tak eleganckie, za to bardziej użyteczne, a nad lądowiskiem unosił się bezgłośnie, bo używając silników antygrawitacyjnych, klucz myśliwców z godłem Queen’s Own na burtach.

To były wszystkie widoczne środki ochrony, natomiast Honor wiedziała, że policja Landing, Queen’s Own, obrona przeciwlotnicza stolicy wraz z jej garnizonem, nie wspominając już o jej Gwardii Harrington, otoczyły posiadłość kordonem z ciężką bronią, tak silnym że problem z jego przełamaniem miałby batalion Marines dysponujący wsparciem powietrznym.

Pamiętała czasy, w których uznałaby takie środki bezpieczeństwa za ostentacyjną przesadę i marnotrawstwo wynikające z czyjejś manii prześladowczej. Teraz po prostu oceniała skuteczność i fachowość zawodowców chroniących życie monarchini i przyznawała, że są dobrzy.

Drzwi limuzyny otworzyły się i wyszła z niej Elżbieta III z Arielem. Ponieważ lądowisko było nieźle oświetlone, Królową widać było wyraźnie i Honor usłyszała pełen zaskoczonej radości chichot Mirandy. Wyglądało na to, że ona i Honor nie są już jedynymi niewiastami na przyjęciu noszącymi tradycyjny graysoński strój dworski.

Honor uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją, próbując sobie wyobrazić miny parunastu snobów — którzy niedwuznacznie dali do zrozumienia, co sądzą o jej braku obycia i pojawianiu się na dworze w sukni zamiast w spodniach, fraku i reszcie formalnego ubioru — na widok stroju Królowej. Honor nie wkładała ich nie dlatego, że źle w nich wyglądała, jako że prostota linii zdobiłaby jej wysoką, smukłą figurę znacznie bardziej niż na przykład postać earla Sydon czy biednej lady Zidaru, ale dlatego by podkreślić, że ma dwie planety „domowe”, co Elżbieta doskonale rozumiała.

Teraz zaś zdecydowała się wykorzystać pretekst, gdyż oficjalnie teren posiadłości był ambasadą Domeny Harrington, a więc terytorium graysońskim, i przybyła w graysońskiej sukni w barwach Domu Winton — niebieskim i srebrnym. Wyglądała w niej, co Honor zauważyła z przyjemnością, naprawdę elegancko.

— Honor! — Elżbieta zeszła po schodni na lądowisko i wyciągnęła ku niej rękę.

— Wasza Wysokość — Honor ujęła ją i graysońskim zwyczajem wykonała dworski dyg.

Miranda dygnęła z ukłonem znacznie bardziej skomplikowanym, a Andrew LaFollet strzelił obcasami i wyprężył się w postawie zasadniczej.

Elżbieta roześmiała się z uznaniem.

— Pięknie, ale mam nadzieję, że mi wybaczysz brak równie uprzejmego rewanżu. W wykonaniu twoim i Mirandy wygląda to równie prosto co elegancko, ale ja wolę nie ryzykować w nieznanym stroju nie znanej mi akrobacji. A praktykować nie bardzo miałam okazję, bo podejrzewam, że dygając w spodniach, wyglądałabym co najmniej głupio.

— „Głupio” to łagodne określenie, wiem coś o tym — zapewniła ją Honor. — W sukni zresztą jest jeszcze gorzej, dopóki nie dojdzie się do wprawy, nie wspominając o takim drobiazgu, że niezwykle łatwo jest się zaplątać w fałdy. Miranda ma tę nieuczciwą przewagę, że od dzieciństwa ćwiczyła ten nienormalny wygibas.

— Z tego prostego powodu, że żadna właściwie wychowana graysońska dziewczyna nie zachowałaby się tak niestosownie, żeby włożyć spodnie, milady — odcięła się Miranda.

Tym razem śmiechem parsknęły i Honor, i Elżbieta.

Po czym Królowa uśmiechnęła się przepraszająco i powiedziała:

— Aż do ostatniego momentu miałam nadzieję, że Justin będzie w stanie mi towarzyszyć, ale jedno z nas musiało udać się na to otwarcie na Gryphonie, a Roger wczoraj rozchorował się na grypę. Wyobrażasz sobie? Można by sądzić, że w jego wieku podobne dziecięce niespodzianki to już przeszłość, a okazuje się, że skądże znowu.

— Prawdę mówiąc, Wasza Wysokość, podejrzewam, że ten złośliwy wirus ma nieco inne podłoże — odezwała się cicho kobieta w uniformie pułkownika wojsk lądowych, która wysiadła z limuzyny w ślad za Królową. — Konkretnie jest nim zainteresowanie panną Rosenfeld. Godna podziwu była szybkość, z jaką pojawiła się, by trzymać go za rękę, pilnować, by pił odpowiednio wiele płynów, i zmieniać z troską kompresy na jego czole, prawda?

— O, szlag! — wzruszyła się Elżbieta. — Wiem, że zjawiła się szybko, ale… aż tak mu nadskakuje, Ellen?

— Obawiam się że tak, Wasza Wysokość — potwierdziła pułkownik Ellen Shemais z błyskiem rozbawienia w błękitnych oczach. — Sądzę, że pierwsze zauroczenie przejdzie obojgu w miarę szybko, ale wygląda to na solidny przypadek młodzieńczej miłości z pełną wzajemnością i wszelkimi przypadłościami.

— Cóż za pociągająca perspektywa — westchnęła Królowa i spytała poważniej: — Myślisz, że to ma szansę potrwać dłużej?