— Możemy jednak sprawić im spore kłopoty, towarzyszu admirale — powiedziała spokojnie. Dimitri przytaknął.
— Możemy i mam zamiar dołożyć starań, by były jak największe, towarzyszko komisarz. Tylko chciałbym wiedzieć, dlaczego wyszli z nadprzestrzeni aż tak daleko i dlaczego zbliżają się tak wolno. Nie mam nic przeciwko temu, że przeciwnik daje mi czas na skoncentrowanie sił, tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego jest taki uprzejmy.
— Też tego nie rozumiem — przyznała Connors.
Oboje jak na komendę odwrócili się w stronę olbrzymiej holomapy systemu. Widać na niej było czerwone ugrupowanie wrogich okrętów znajdujące się nieco ponad dwadzieścia sześć minut świetlnych od Enki i zbliżające się do planety z prędkością sześciu tysięcy kilometrów na sekundę i przyspieszeniem zaledwie trzystu g. Na sąsiadującym z holomapą ekranie wyświetlały się wstępne kursy i czasy przechwycenia, sugerując Dimitriemu całą gamę możliwości.
Z większości z nich nie zamierzał skorzystać, gdyż przy takiej przewadze liczebnej przeciwnika wysłanie własnych okrętów na jego przechwycenie byłoby samobójstwem, marnotrawstwem ludzi i sprzętu. Jego jednostki na pewno zadałyby wrogowi pewne straty, być może zniszczyłyby nawet kilka jego okrętów, ale same także zostałyby zniszczone. A forty i kutry bez ich wsparcia niewiele by zdziałały, gdyż przeciwnik przeformowałby szyk i do ataku na fortyfikacje przystąpiłby świeżymi siłami. Dimitri nie zamierzał też przedwcześnie wykorzystywać nowych, samobieżnych min, które największą skuteczność powinny osiągnąć w skoordynowanym z ostrzałem rakietowym ataku. Wszystko to ograniczało jego możliwości do pasywnej obrony, tak jak to już dawno zaplanowano.
Skupił się więc na poczynaniach przeciwnika. Utrzymując ten sam kurs i przyspieszenie, wrogie okręty znajdą się w zasięgu skutecznego ognia za niecałe pięć godzin, ale wtedy przelecą obok planety z prędkością ponad pięćdziesięciu trzech tysięcy kilometrów na sekundę. I mocno wątpił, by admirał White Haven wybrał taką opcję, choć dawała ona możliwość szybszego rozpoczęcia walki. Szybkość jakoś nie wydawała się być istotna dla przeciwnika, a poza tym krótki przelot z wymianą kilku salw niczego nie zmieniał. Gdyby było inaczej, okręty wyszłyby z nadprzestrzeni bliżej granicy i zbliżały się z większymi przyspieszeniami. Przeciwnika interesować mógł jedynie bój spotkaniowy, którego celem było dotarcie na orbitę Enki po wcześniejszym zniszczeniu całej obrony zarówno stałej, jak i mobilnej. Przy wariancie pierwszym po przeleceniu obok Enki przeciwnik musiałby wytracić prędkość, zawrócić i zaczynać od początku, tylko wolniej, co stanowiło marnotrawstwo czasu i wysiłku. Sposób, w jaki wrogie okręty się zbliżały, oznaczał, że ich dowódca chce załatwić sprawę wolniej, ale prościej i dąży do przechwycenia planety. Przy tak małym przyspieszeniu dotrze na orbitę Enki za sześć i pół godziny. A do tego czasu wszystkie jednostki i fortyfikacje obrońców zmienią się w dryfujące wraki albo przestaną istnieć rozerwane eksplozjami na atomy.
Tyle że to złomowisko nie będzie jednorodne — znajdzie się na nim sporo szczątków i wraków okrętów Sojuszu, głownie należących do Royal Manticoran Navy. Dimitri uśmiechnął się ponuro — jedyne, na co mógł liczyć, to zadanie nieprzyjacielowi jak największych strat. Być może okażą się one decydujące, gdy rozpocznie się operacja „Bagration” i admirał Giscard zacznie rolować ich flankę od południowego wschodu.
Spojrzał na ekran taktyczny i chrząknął z zadowoleniem — jego okręty porzucały rejony patrolowania i z maksymalną prędkością leciały na wyznaczone pozycje w pobliżu fortów. Na jeszcze innym kontrolki gotowości kutrów dywizjon po dywizjonie zmieniały barwę z żółtej oznaczającej pogotowie bojowe na zieloną, czyli stan pełnej gotowości.
Pokiwał z satysfakcją głową — wszystko szło sprawnie, a i tak miał dość czasu, by zebrać siły, zanim te nadęte i pewne siebie bubki wreszcie raczą się zjawić. Na myśl o przygotowanych dla napastników niespodziankach uśmiechnął się, ukazując zęby. Wiedział, że przegrał, ale nie lubił zbyt pewnych siebie przeciwników.
Odwrócił się do holomapy i zaczął cierpliwie czekać na konkretną i pewną identyfikację wrogich jednostek.
— Mamy potwierdzoną identyfikację wrogich jednostek, milordzie! — zameldował oficer operacyjny, komandor Trevor Haggerston.
Admirał White Haven przerwał prowadzoną półgłosem rozmowę z szefem swego sztabu, kapitan lady Alyson Granston-Henley, i spojrzał na ekran taktyczny.
— Dziękuję, Trev.
Oboje podeszli do holoprojekcji taktycznej, przy czym Granston-Henley jak zwykle zupełnie przypadkowo stanęła obok Haggerstona — ciemnowłosego przystojniaka o ostrych rysach z Floty Erewhon. White Haven podejrzewał, że ich znajomość jest nieco bliższa, niż dopuszczała to dosłowna interpretacja przepisów, ale nie miał najmniejszej ochoty tego sprawdzać. Jeszcze by coś znalazł i musiał zająć oficjalne stanowisko. A oboje byli zbyt wartościowymi członkami sztabu Ósmej Floty, by miał się zajmować takimi drobiazgami.
Na holoprojekcji pojawiły się dwie gromady czerwonych symboli, którym towarzyszył opis na tyle dokładny, że klasy okrętów dało się zidentyfikować bez problemów. Nowa generacja sond zwiadowczych z nadajnikami szybszymi od prędkości światła przechodziła właśnie chrzest bojowy i różnicę było widać. Jeśli Ludowa Marynarka nie wykazała większej niż zwykle przebiegłości, maskując gdzieś poza główną linią obrony okręty liniowe, to w systemie było ich mniej, niż się wcześniej spodziewał. I to znacznie mniej.
Oznaczało to, że dywersja wymyślona przez Caparellego na podejściach do Grendelsbane okazała się skuteczna. Tyle że jak wszystko, ten sukces miał także złą stronę. W normalnych warunkach mniejsza liczba okrętów wroga oznaczała mniejszą liczbę przeciwników i szybsze zwycięstwo. W tym przypadku jednakże oznaczała mniej celów, a na szybkość wygrania tej bitwy nie miała najmniejszego wpływu.
— Ile i czego mają, Trev? — spytał.
— Dwadzieścia dwa okręty liniowe, dziesięć pancerników, z tym że dwa-trzy mogą się kryć za ekranami pozostałych; na razie odległość jest zbyt duża, byśmy mogli mieć pewność. Dwadzieścia pięć krążowników liniowych, czterdzieści sześć krążowników ciężkich i lekkich oraz trzydzieści siedem niszczycieli. Poza tym czterdzieści trzy lub czterdzieści pięć fortów i co najmniej siedemset kutrów, milordzie.
— Hmm… — White Haven potarł w zamyśleniu podbródek.
Siedemset kutrów stanowiło wielką przeszkodę dla atakujących… jeśli nie mieli Shrike’ow czy Ferretów. Stare typy kutrów po prostu nie były wystarczająco skuteczne, dlatego zaprzestano ich budowy na masową skalę. Żeby w systemie Barnett znalazło się ich aż tyle, McQueen musiała albo pozbierać je z połowy Ludowej Republiki, albo zwiększyć produkcję. Przeciwko okrętom liniowym były w zasadzie bezużyteczne, natomiast kutrom Truman mogły wyrządzić spore szkody. Co prawda same zostałyby przy tej okazji zmasakrowane, ale McQueen już udowodniła, że gotowa jest na wojnę na wyniszczenie, jeśli nic innego jej nie pozostało.
Cóż, chłopcy i dziewczęta Alice Truman poradzą sobie z tymi kutrami. Jeżeli będą musieli.
— Odległość? — spytał.
— Około czterystu sześćdziesięciu sześciu milionów kilometrów albo dwadzieścia sześć minut świetlnych, milordzie. Mamy prędkość nieco ponad siedem tysięcy dwieście kilometrów na sekundę. Nawet dla Ghost Ridera to trochę daleko.
— Fakt — przyznał White Haven i ponownie potarł podbródek.
Obecna wersja rakiet wchodzących w skład systemu Ghost Rider mogła osiągać przyspieszenie rzędu dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy g, o cztery tysiące więcej niż rakiety użyte przez Truman w Hancock i przez niego samego w systemie Basilisk. Przy tym przyspieszeniu ich maksymalny zasięg skutecznego ataku wynosił pięćdziesiąt jeden sekund świetlnych. Potem kończyło się im paliwo i stawały się pociskami balistycznymi. Natomiast zmniejszając maksymalne przyspieszenie do czterdziestu ośmiu tysięcy g, uzyskiwało się potrojenie zasięgu do trzech i pół minuty świetlnej przy prędkości końcowej 0,83c. To chwilowo był koniec możliwości technicznych — głównie jeśli chodziło o kontrolę ogniową — Royal Manticoran Navy.