Było to logiczne, jako że nie miało sensu zużywać sprzętu jak wszystko posiadającego ograniczoną żywotność, skoro przeciwnik pozostawał jeszcze poza zasięgiem umożliwiającym rozpoczęcie pojedynku rakietowego. Tylko że tym razem nie całkiem tak było i ta oszczędność miała się okazać fatalna w skutkach.
— Doskonale, komandorze Haggerston — oznajmił White Haven, zachowując wszelkie przewidziane formy. — Może pan otworzyć ogień.
Kubek towarzysza admirała Dimitriego uderzył o podłogę i roztrzaskał się, ale jego właściciel nawet tego nie zauważył, podobnie jak kałuży gorącej kawy i innych nieistotnych drobiazgów. Wbił wzrok w ekran taktyczny i całkowicie skupił na nim uwagę, bo to, co widział, było niemożliwe.
Dla sensorów i komputerów nie istniało rozróżnienie „możliwe czy nie” — to, co zarejestrowały pierwsze, przeanalizowały i wyświetliły na ekranie drugie i uparły się, że jest to prawda, co by ludzie o tym nie sądzili. W centrum dowodzenia rozległy się pełne paniki okrzyki i wybuchł gwar głośnych rozmów, gdy dyscyplina wśród dyżurnej wachty przestała istnieć. Było to niewybaczalne postępowanie, jako że ludzie ci byli wyszkolonymi wojskowymi i mieli obowiązek zachować spokój oraz realizować powierzone zadania, bo jeśli centrum przestawało funkcjonować, natychmiast odbijało się to na wszystkich podległych mu jednostkach bojowych.
Tym razem jednak Dimitri nie mógł mieć do nich o to pretensji, zresztą gdyby nawet miał, i tak byłoby to całkowicie bez znaczenia. Ponieważ absolutnie nic, co ktokolwiek w centrum dowodzenia mógłby zrobić, nie miało już żadnego wpływu na wynik bitwy.
Powód był prosty — nikt dotąd w dziejach wojen kosmicznych nie widział niczego choćby zbliżonego do lawiny rakiet, jaka leciała ku okrętom Ludowej Marynarki, i to z przyspieszeniem co najmniej dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy g. Należało dodać, że odpalono je z zasobników i wyrzutni poruszających się z prędkością ponad dziewięciu tysięcy kilometrów na sekundę, a każda rakieta otrzymała też prędkość początkową, opuszczając wyrzutnię.
Dimitri desperacko próbował uwierzyć, że White Haven nagle zwariował i odpalił całą salwę, będąc za daleko, gdyż przy tym niewiarygodnym przyspieszeniu rakietom nie miało prawa wystarczyć paliwa na dłużej niż minutę lotu. I że do okrętów dotrą jako nie mogące manewrować pociski balistyczne, dzięki czemu większość z nich nie trafi… Próby te jednak spełzły na niczym, doskonale bowiem zdawał sobie sprawę, że admirał White Haven nie jest ani durniem, ani wariatem. Skoro odpalił salwę z tak wielkiej odległości, zrobił to dlatego, że dla jego rakiet był to już skuteczny zasięg. A dla żadnej, którą dysponował Dimitri, nie.
Towarzysz admirał przyglądał się tępo, jak salwa mknie ku jego okrętom liniowym. Cały jej front stanowiła ściana zagłuszania i ogłupiania kontroli ogniowej, w której roiło się od powstających i znikających celów. Zacisnął zęby, próbując nie myśleć o panice, jaka musiała zapanować na pokładach jego okrętów. Ich załogi wiedziały, że mają do wykonania samobójczą misję, czyli atak z flanki na napastników, ale nikt nie liczył się z tym, że zginą bez walki, nie mając nawet szansy trafić wrogich okrętów. A tymczasem okazało się, że nie mogą się nawet bronić, bo kontrola ogniowa obrony antyrakietowej nie widzi pocisków, które miała niszczyć.
Usłyszał za plecami głuchy jęk, gdy okręty Królewskiej Marynarki wystrzeliły drugą salwę, równie liczną jak pierwsza. Co również było niemożliwe, gdyż w pierwszej leciało tyle rakiet, że musiały stanowić pełen ładunek zasobników holowanych przez wrogie okręty. Nie mogły mieć ich więcej, a jednak miały. Najwyraźniej nikt przeciwnikowi nie powiedział, że to niemożliwe, bo w ślad za drugą w przestrzeni znalazła się trzecia salwa. W tym momencie pierwsza doleciała do okrętów liniowych. I otępiały umysł towarzysza admirała Dimitriego zarejestrował kolejne rażące odstępstwo od normy. Realia taktyczne stosowania zasobników wymagały, by opróżniać je w pierwszej salwie, ponieważ było je bardzo łatwo zniszczyć, detonując za rufą holującego je okrętu kilka rakiet. Z tego powodu mało który był w stanie przetrwać, toteż powszechnie uznano, że lepiej wystrzelić nieco zbyt wiele rakiet w pierwszej salwie, niż nie móc ich potem wystrzelić wcale, bo zostały unicestwione wraz z zasobnikami. Pierwsza salwa zawsze skupiona była na części okrętów przeciwnika — na tych, których namiary były najpewniejsze — gdyż przy strzelaniu z dużych odległości nawet to nie gwarantowało trafienia. Dawało jednak największe szansę. Powodowało to, iż na tych kilka czy kilkanaście celów leciała taka lawina ognia, że praktycznie gwarantowało to ich zniszczenie, i to ze sporym zapasem. Tym razem jednak tak się nie stało — w pierwszej salwie leciało ponad trzy tysiące rakiet i choć sporą część z nich stanowiły te wyposażone w głowice do prowadzenia wojny radioelektronicznej, większość miała głowice bojowe. Plan ogniowy został opracowany starannie, a cele ściśle rozdzielone i w efekcie każdy okręt liniowy Ludowej Marynarki stał się celem dla stu pięćdziesięciu rakiet. Ich ogłupiona i zagłuszona obrona antyrakietowa zdołała zniszczyć nie więcej niż dziesięć procent nadlatujących pocisków, a reszta trafiła i wszystkimi okrętami liniowymi obrońców wstrząsnęły wybuchy. Laserowe promienie dziurawiły pancerze, pruły kadłuby, dehermetyzując przedział za przedziałem. Z uszkodzonych okrętów wydostawać się zaczęła atmosfera, woda i szczątki, a po paru sekundach szyk obrońców rozświetliły pierwsze minisupernowe, gdy eksplodować zaczęły trafione lub przeciążone reaktory.
Dreadnoughty i superdreadnoughty ginęły w nawale laserowego ognia, gdy dotarła doń druga, równie liczna salwa. Tym razem na jeden cel przypadało mniej rakiet, bo celów było znacznie więcej, ale też nie musiały one zostać tylokrotnie trafione co okręty liniowe, by ulec zniszczeniu. Celami były bowiem wszystkie pozostałe okręty, od pancerników zaczynając, na niszczycielach kończąc. Żadna z tych jednostek nie miała obrony antyrakietowej porównywalnej z obroną okrętu liniowego ani jego wytrzymałości, toteż wystarczyło ledwie kilka czy kilkanaście trafień, by przestały istnieć.
Rakiety trzeciej fali w części detonowały równocześnie z drugą, niszcząc skupiska min na drodze napastników, a w części zignorowały okręty i skierowały się na orbitę. Miały klasyczne głowice nuklearne i detonowały po osiągnięciu dokładnie obliczonych pozycji, niszcząc w oślepiającym rozbłysku każdy zasobnik czy każdego satelitę znajdującego się na orbicie Enki, tak iż pozostały z niej jedynie forty.
A zaraz potem, jakby na ukoronowanie niemożliwego, na ekranie pojawiło się nagle ponad półtora tysiąca kutrów, które wyłączyły systemy elektronicznego maskowania, mając już w zasięgu broni energetycznej wrakowisko, które jeszcze przed chwilą było flotą obrony. Błyskawicznie przeprowadziły atak, strzelając z graserów i odpalając rakiety, i po jednym przelocie z okrętów pozostały szczątki, wraki albo zgoła jedynie wspomnienie. Część znalazła się przy tej okazji na tyle blisko fortów, że te mogły ostrzelać je rakietami. Co też zrobiły. Wtedy okazało się, że kutry dysponują prawie równie dobrymi środkami do prowadzenia wojny radioelektronicznej co okręty liniowe, i to w dużych ilościach, bo postawiły prawdziwą ławicę zagłuszaczy i pozornych celów. A nawet te rakiety, którym udało się przedrzeć przez tę zaporę, detonowały, nie wyrządzając im szkody. Zupełnie jakby kutry nie miały wrażliwego na trafienie miejsca.
Ten, kto nimi dowodził, zaplanował cały atak bardzo starannie. Miały niewielką prędkość względem wybranych celów — nie więcej niż tysiąc pięćset kilometrów na sekundę — i zaatakowały takim kursem, że po zakończeniu przelotu oddalały się zarówno od fortów, jak i od kutrów obrony. Zaledwie kilka dywizjonów tych ostatnich znalazło się w odpowiedniej do przechwycenia pozycji, toteż spróbowały to zrobić… i zniknęły w serii jaskrawych eksplozji zniszczone przez huragan rakiet, które pomknęły im na spotkanie. A potem kutry Royal Manticoran Navy… te wyśmiewane przez wszystkich „superkutry Esther McQueen” zniknęły z ekranów, uaktywniając ponownie systemy elektronicznego maskowania. Aby ułatwić im odwrót, okręty liniowe przeciwnika na wszelki wypadek wystrzeliły taką liczbę zagłuszaczy, boi EW i ECM-ów, że nikt z ocalałych obrońców nie był w stanie namierzyć zwrotnych i praktycznie niewidocznych celów w trakcie ucieczki.