Ponieważ znajdowali się na terenie pałacu Mount Royal, wokół roiło się od wartowników z Queen’s Own Regiment i ze Straży Pałacowej. Wszyscy mijani salutowali im z kamiennymi minami, bo zostali uprzedzeni, kto przybędzie. Dlatego tak w ich zachowaniu, jak i w umysłach nie było zaskoczenia czy burzy mieszanych uczuć, jakie powitały ją na Graysonie, za co była losowi wdzięczna. Co prawda tamto doświadczenie nauczyło ją osłabiać natężenie odbieranych uczuć, ale mimo wszystko podobne tornado nie było miłym przeżyciem.
Uśmiechnęła się w duchu, przypominając sobie celne powiedzenie którejś z ziemskich postaci historycznych, chyba Samuela Jacksona, iż świadomość, że zostanie się powieszonym, wpływa doskonale na zdolność koncentracji. Sama odkryła, że sytuacje stresowe wpływają na pogłębienie i rozwój łączącej ją z Nimitzem więzi. Tak było, gdy siedziała w celi bloku więziennego Tepesa i po dwóch burzach emocjonalnych, które przeżyła po powrocie. Po tych ostatnich skupiła się na więzi oraz stworzonych dzięki niej własnych zdolnościach empatycznych jak nigdy dotąd. Nie miała pojęcia, jak jej się to udało — podejrzewała, że znaczny wpływ miał instynkt samozachowawczy, ale z ulgą stwierdziła, że potrafi to zrobić. Z początku szło ciężko, potem coraz łatwiej, aż stało się odruchowe i tak naturalne jak chodzenie czy oddychanie.
To, co udało jej się osiągnąć, u treecatów musiało być albo wrodzone, albo też wykształcone w najwcześniejszym okresie dzieciństwa, gdyż inaczej wszystkie by zwariowały. Ona nie potrafiła całkowicie wyłączyć odbioru emocji otaczających ją ludzi, gdyż Nimitz nie był do tego zdolny, ale potrafiła sprowadzić ich natężenie do poziomu, w którym stanowiły tylko tło — słyszalne, ale nie natarczywe. Była pewna, że zdolność ta przyda się jej, i to bardzo, w przyszłości, jak choćby przy najbliższym spotkaniu z Hamishem.
Żałowała jedynie, że ujawniła się ona dopiero po tak ogłuszającym doświadczeniu. Teraz problem prawie nie istniał, ponieważ napotykani co parę kroków wartownicy byli przyzwyczajeni do niespodziewanych wizyt i fanaberii rozmaitych osobistości. A Honor, choć nadal wydawało jej się to nienaturalne, po publicznej egzekucji i równie publicznym pogrzebie była znaną osobistością. Przynajmniej chwilowo. To, że ochrona przyjmuje jej obecność jako coś mniej więcej normalnego, stanowiło dla niej ulgę i ukojenie.
Celowo zjawiła się w cywilnym graysońskim stroju ozdobionym jak zawsze Kluczem Harrington i Star of Grayson. Powodów było kilka, zaczynając od tego, że inny posiadany obecnie przez nią cywilny przyodziewek nadawał się na wycieczkę do lasu, ale do królewskiego pałacu zdecydowanie nie pasował, a poza tym parę ładnych lat temu doszła do wniosku, że podoba się sobie w niepraktycznej długiej sukni. Ale były też inne, znacznie poważniejszej natury. Otóż królowa zaprosiła ją, choć w raczej zdecydowanej formie, a nie poleciła przybyć, choć miała pełne prawo to zrobić zarówno wobec oficera Royal Manticoran Navy, jak i wobec para Królestwa. Ta powściągliwość nie uszła uwagi Honor i wzbudziła w niej podejrzenia, iż tym razem Elżbieta III, powodowana czy to taktem, czy złośliwością (co było znacznie prawdopodobniejsze), zdecydowała się potraktować ją z oficjalną uprzejmością i zgodnie z protokołem. Honor dotąd udawało się uniknąć tej wątpliwej przyjemności, toteż na wszelki wypadek postanowiła się zabezpieczyć jak mogła i przybyła jako patronka Harrington na zaproszenie głowy sprzymierzonego państwa, a nie jako poddana Korony. Naturalnie mogła zjawić się w mundurze admirała Marynarki Graysona, ale to już nie byłoby tak zgrabnym posunięciem. A istniały skuteczniejsze sposoby dania do zrozumienia sukinsynom, którzy opóźniali jej awans do stopnia flagowego w Royal Manticoran Navy, że jest świadoma tego faktu, jak i tożsamości, jego sprawców. Nie było w tym żadnej winy ze strony Elżbiety III, którą ta sytuacja także irytowała, więc nie miało sensu przypominanie jej o tym i dolewanie oliwy do ognia. No a poza tym gdyby była w mundurze, musiałaby odsalutowywać każdemu wartownikowi, a tak wystarczyło kiwnąć głową…
Na tych rozmyślaniach minęła jej droga do drzwi wieży, a dalej była winda, w której towarzyszył im kapitan Queen’s Own sztywny i poprawny w każdym calu. I stanowczo nie aprobujący tego, co kazano mu zrobić, o czym wiedziały wyłącznie treecaty i Honor. Powód jego dezaprobaty był prosty i nawet zrozumiały, gdy spojrzało się nań z jego punktu widzenia. Otóż graysońskie prawo wymagało, by patronowi zawsze i wszędzie towarzyszyli gwardziści należący do jego osobistej ochrony. Naturalnie uzbrojeni. Ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo królowej Elżbiety III byli zaś, łagodnie mówiąc, niezadowoleni z faktu, że w jej obecności znajdą się obcy posiadający broń. Naturalnie nie mieli najmniejszych podstaw, by nie ufać komukolwiek pozostającemu w służbie Honor, ale to był odruch nieomalże bezwarunkowy i objaw dobrze rozwiniętej zawodowej paranoi. Bez której osobista obstawa kogokolwiek byłaby nieporównanie mniej skuteczna.
Była w stanie to zrozumieć, w końcu znała dobrze podejście do tych kwestii na przykład LaFolleta. Jej samej zresztą też średnio podobał się pomysł zjawienia się przed królową z uzbrojoną ochroną, ale mogła jedynie zredukować obstawę do minimum, czyli do dwóch ludzi. Gdyby spróbowała ich nie zabrać, decydując się na złamanie graysońskiego prawa, byłoby to zarazem dowodem braku zaufania do LaFolleta i Mattingly’ego, a na to niczym sobie nie zasłużyli i nie miała zamiaru nawet tego sugerować.
Poza tym Elżbiecie najwyraźniej to nie przeszkadzało, bo inaczej nie poinformowałaby tak jej, jak i własnej ochrony, że Andrew i Simon mogą zatrzymać broń.
Winda stanęła i wszyscy wysiedli. Honor rozpoznała krótki korytarz — prowadził do tego samego salonu, w którym odbyła się poprzednia prywatna audiencja. Przed jego rzeźbionymi drzwiami Simon Mattingly zatrzymał się, wykonał przepisowy w tył zwrot i po daniu kroku w bok stanął po ich lewej stronie. Kapitan będący dotąd ich przewodnikiem wyprężył się po prawej, natomiast LaFollet wszedł wraz z Honor i Henke do środka.
Elisabeth Adrienne Samantha Annette Winton, czyli Elżbieta III, władczyni Manticore, siedziała w wygodnym fotelu ustawionym na grubym, rdzawej barwy dywanie, a na oparciu fotela leżał sobie wygodnie Ariel. Uniósł głowę, widząc gości, i Honor odebrała jego milczące powitanie i nagłą troskę, gdy tylko Samantha na nie odpowiedziała. Wstał, przyjrzał się uważnie Nimitzowi i nagle zrozumiał, co się stało, sądząc po nagłej fali sympatii i serdeczności, jaką od niego poczuła.
Oprócz królowej w pokoju były jeszcze dwie osoby. Na widok pierwszej w oku Honor błysnęły diabelskie ogniki, był to bowiem jej rodzony kuzyn Devon, drugi earl Harrington. Wyglądał i czuł się nadzwyczaj niezręcznie i nie na miejscu — by to wiedzieć, nie trzeba było zdolności empatycznych: biło to z każdego jego ruchu. Honor doskonale pamiętała, że sama czuła się dokładnie tak samo poprzednim razem. A przecież miała wówczas ten komfort, że była już oficerem Królewskiej Marynarki i wcześniej poznała królową. Sądząc z jego miny i emocji, Devon nadal nie do końca akceptował fakt, że jest parem Królestwa, a teraz na dodatek zastanawiał się, czy celem tego spotkania nie jest odebranie mu tego niechcianego zaszczytu.
Honor uśmiechnęła się krzywo, co nijak nie mogło zostać uznane za podtrzymujące na duchu, ale inaczej chwilowo nie była w stanie, po czym przeniosła spojrzenie na drugiego z obecnych. Był to mężczyzna drobnej budowy, całkowicie siwy, o twarzy poważnej i zatroskanej. Jego rysy były dziwnie podobne do tych, które widziała ostatni raz przez zgraną ze szczerbinką muszkę na honorowym polu Landing. Tyle że Denver Summervale był zdegradowanym pułkownikiem Marine Corps, renegatem i zawodowym rewolwerowcem trudniącym się zabójstwami na zlecenie pod pozorem pojedynków. A obecny tu Allen Summervale, książę Cromarty, był premierem Gwiezdnego Królestwa Manticore.