Allison rozumiała, dlaczego Benjamin i Clinkscales postąpili tak, a nie inaczej i traktowali Muellera, jakby nigdy go o nic nie podejrzewali. Ani jeden, ani drugi nie zaprzestali wysiłków mających na celu uzyskanie dowodów jego zdrady, choć niekoniecznie w związku z zamachem na życie Honor. Ona sama nie musiała bawić się w uprzejmość, acz nierozsądne byłoby wysyłanie plutonu egzekucyjnego, toteż skorzystała z okazji, by go upokorzyć.
Wiedziała, że druga raczej jej się nie trafi, natomiast nie miała pojęcia, czy Mueller zorientował się, ile miał szczęścia, że treecaty nie wszystko odkryły i wyłgał się jedynie zniszczeniem przyodziewku.
To, co zrobiła, przyniosło jej satysfakcję i było równocześnie wypowiedzeniem wojny, a smaczku temu ostatniemu dodawał fakt, że zgodnie z graysońskim obyczajem Mueller musiał traktować ją z największą uprzejmością i publicznie nie wolno było mu powiedzieć na jej temat jednego złego słowa. Pierwszy raz tak sztywne normy zachowania sprawiły jej prawdziwą przyjemność, choć nie liczyła, że któregoś razu krew go zaleje do tego stopnia, że rzeczywiście dostanie wylewu albo się zapomni. Korzystała jednakże z przewagi, jaką na Graysonie dawała jej płeć i związane z nią przywileje towarzyskie, bez żenady przy każdej okazji.
Mueller nie pozostał jej dłużny i wymiana ognia trwała. Ostatnie starcie dotyczyło właśnie ochrony osobistej. Wszyscy znali opinię Allison na ten temat, toteż Mueller stał się najgorętszym orędownikiem skrupulatnego przestrzegania prawa odnośnie liczebności ochrony osobistej spadkobierców Honor. Jego koronnym argumentem było to, że wszyscy na Graysonie ponieśli osobistą stratę po brutalnym zamordowaniu patronki Harrington, toteż cały Grayson był odpowiedzialny za zapewnienie jak najlepszej ochrony tej, na którą spadły obowiązki i tytuł i z którą wiązano tak wielkie nadzieje, mimo iż chwilowo była jeszcze niemowlakiem.
Allison doskonale zdawała sobie sprawę, że bez obstawy się nie obędzie, ale gdyby nie Mueller, skończyłoby się pewnikiem na dwuosobowym zespole. Mueller uparł się, a jego stronę wzięło zaskakująco wielu, nawet ci, którzy byli przyjaciółmi Honor, choć z zupełnie innych powodów.
A potem ku zaskoczeniu Allison okazało się, że nader łatwo przyszło jej przyzwyczajenie się do obecności sześciu uzbrojonych chłopa tam, gdzie od rzekomej śmierci Honor była sama z mężem. Nie oznaczało to, że akceptowała ten stan rzeczy, ale nie miała innego wyjścia, jak go tolerować.
Szczęśliwie zarówno Jeremiah, jak i Luke Blacket, czyli dowódcy zespołów, byli sympatycznymi młodzieńcami cichymi, nienagannie uprzejmymi, pomocnymi i szczerze przywiązanymi do podopiecznych. I bardzo niebezpiecznymi. Allison zbyt wiele czasu spędziła z Honor, by nie rozpoznać, co kryje się za tymi miłymi fasadami. Zabiliby każdego, kto zagroziłby powierzonym ich pieczy dzieciom czy ich matce. Nikt, nawet ona, nie mógł całkowicie zignorować świadomości, że ci ludzie bez wahania mordowaliby i zginęli w obronie jej bliźniąt lub jej samej. Co prawda nadal z trudem docierało do niej, że ktoś mógłby chcieć wyrządzić jej krzywdę. To znaczy intelektualnie zdawała sobie z tego sprawę, ale była to tylko teoria, a nie praktyka. I to dopiero po tym, gdy Howard Clinkscales podzielił się z nią wynikami swego śledztwa dotyczącego Muellera i zamachu na Honor.
Dzięki temu przestała tak zaciekle protestować, a Samuel Mueller zajął pierwsze miejsce na liście jej prywatnych wrogów. Restrykcje wprowadzone w codziennym stylu życia przez stałą obecność i wymogi ochrony niechętnie tolerowała. Niedogodności nie były wielkie, ale dokuczliwe. Na przykład: nie mogła udać się na zakupy, gdy nagle napadła ją taka ochota, albo niespodziewanie zmienić planów wyjazdowych bez wcześniejszego uprzedzenia umożliwiającego podjęcie niezbędnych środków ostrożności. Zazwyczaj potrojonych w stosunku do rutynowych. Nie podawała w wątpliwość konieczności istnienia ochrony i związanych z nią ograniczeń. Wiedziała, ilu ludzi próbowało przez lata zabić Honor, zwykle z powodów, które dla nich były bardziej niż wystarczające. Zdawała też sobie sprawę, ilu wariatów, psychopatów i żądnych sławy narwańców było na Graysonie. I to niekoniecznie religijnych, choć ci byli najgroźniejsi, bo gotowi bez wahania oddać życie, byle osiągnąć cel, wskazany ich chorym umysłom przez Boga (obojętne zresztą jakiego). Innych mogła ciągnąć sława zabójcy pierwszej spadkobierczyni pierwszej patronki w dziejach Graysona…
Dlatego rozumiała wymogi bezpieczeństwa i nawet się na nie godziła. Z zasady, bo istniały granice, za które nie dała się wepchnąć. By nie zwariować, musiała wszystkim przypomnieć, że nie będzie zawsze i w każdych warunkach więźniem członków swej ochrony czy ochrony dzieci. Dlatego też dobrze zinterpretowała miny otaczających ją gwardzistów, gdyż to właśnie była tego rodzaju okazja.
Mina Mattingly’ego zresztą mówiła sama za siebie była bardziej zrezygnowana niż zła, no ale Allison nie była pierwszą przedstawicielką rodziny Harrington, z którą miał do czynienia. Zdawał sobie zresztą sprawę, że po kimś Honor musiała odziedziczyć upór. Od niedawna miał pewność po kim…
— Witam, milady — odparł spokojnie i uprzejmie, po czym dodał nieco ostrzej: — Widzę, że prawie zdążyłem.
— „Prawie” to właściwe słowo, choć i tak jesteś szybciej, niż się spodziewałam — przyznała z radosnym uśmiechem i poklepała go matczynym gestem po ramieniu.
Nie zrobiło to na nim takiego wrażenia, jakie wywierało na większości graysońskich mężczyzn, bo w przeciwieństwie do nich Simon bez trudu pogodził się z faktem, iż ta młoda, piękna kobieta w rzeczywistości jest starsza od jego babki. No, ale spędził wiele lat, towarzysząc Honor poza Graysonem, a Honor wyglądała jeszcze młodziej.
— Duży ruch dzisiaj? — spytała uprzejmie Allison.
— Taki, jakiego się pani spodziewała — odparł spokojnie.
Obok wozu, którym przybył Mattingly, zaparkował następny, tym razem bez herbu. Wysiadło z niego czterech kolejnych gwardzistów w zieleni Domeny Harrington. Ukłonili się jej z szacunkiem i rozstawili wokół, wzmacniając kordon składający się z Blacketa, czterech członków ochrony bliźniąt i trzech ludzi, którzy przybyli wraz z Mattinglym.
Poczekalnia w opinii Allison stała się zdecydowanie zbyt zatłoczona sympatycznymi młodzieńcami w zieleni i z bronią przy boku. Znajdujące się najbliżej dostatnio ubrane małżeństwo pochodzące najprawdopodobniej z Manticore odsunęło się odruchowo, odpowiadając na uprzejmą niechęć uzbrojonej ochrony do zbytniej bliskości obcych.
— Zabrałeś ich ze sobą, żeby naocznie dać mi coś do zrozumienia? — spytała bez złości.
— Dać do zrozumienia co, milady? — spytał uprzejmie Mattingly. — Dlaczego miałbym to robić i co miałbym nadzieję osiągnąć?
— Może to, że w końcu czegoś się nauczę i zacznę was słuchać?
— Przepraszam, milady, ale tak naiwny to ja już od dawna nie jestem. Nie brak pani zdrowego rozsądku, więc wie pani, że powinna nas wcześniej uprzedzić o zamiarze podróży. A przynajmniej wysłać zawiadomienie, gdy Tankersley wyszedł z nadprzestrzeni. Na szczęście zawiadomił nas pilot kutra, ledwie znalazła się pani na pokładzie. Tylko dlatego prawie zdążyliśmy, bo gdyby poszło tak, jak pani to sobie zaplanowała, bylibyśmy jeszcze w drodze. Pomysł zawiadomienia nas, dopiero gdy znajdzie się pani w publicznej poczekalni portu kosmicznego, mając jedynie standardową ochronę dzieci, jest nieodpowiedzialnością i głupotą i doskonale pani o tym wie, milady. Mogę tylko zapewnić, że coś takiego ponownie się nie przydarzy, bo wydałem już stosowne rozkazy.