— Mój drogi, nawet podejrzliwość i paranoja mają swoje granice! — oznajmiła z potępieniem w głosie Elżbieta. — Poza tym gdyby aż tak zależało mi na wygranej, a wiesz, że dążenie do zwycięstwa za wszelką cenę jest zgoła obce mojej spolegliwej i miłej naturze, nie trudziłabym Allena, tylko po prostu kazała cię aresztować pod zarzutem zdrady czy innym poręcznym a zmyślonym i wsadziła do Cytadeli, gdzie gniłbyś marnie w jakiejś zimnej, ciemnej i wilgotnej celi!
— Bardzo w to wątpię! — odparł z godnością Justin. — Po pierwsze, Cytadela jest klimatyzowana, więc nie znajdziesz tam zimnej, ciemnej i wilgotnej celi. Po drugie, nawet gdyby była, to konstytucja dokładnie określa granice niegodziwości, jakie monarcha tyran może wyrządzić swoim poddanym.
— Oczywiście, że określa — zgodziła się uprzejmie jego żona, wywołując radosne bleeknięcie treecata siedzącego na oparciu jej fotela. — Problem w tym, mój drogi pierwszy naiwny, że aby twój adwokat mógł oprotestować moje tyranizujące zachowanie, musiałby wiedzieć, że gnijesz w lochu. A my, Wintonowie, choć doskonale udajemy wyrozumiałych i praworządnych, tak naprawdę od wieków trzymamy w lochach tajnych więźniów, którzy nam z różnych względów podpadli prywatnie, aż nie sczezną w zapomnieniu i samotności w całkiem pozbawionych klimatyzacji ciemnicach.
— To było naprawdę dobre, Beth! — przyznał z podziwem Justin. — Ale wątpię, żebyś zdołała to powtórzyć bez zająknienia.
— Nie muszę — oznajmiła, zadzierając nosa. — Jestem królową, a to znaczy, że mogę robić, co chcę! Wiesz, fajnie jest być królową!
I uśmiechnęła się szeroko.
— Lepiej jest być księciem-małżonkiem — odparł z przekonaniem Justin i podrapał za uszami treecata siedzącego na oparciu jego fotela.
Monroe zamruczał zadowolony i zeskoczył mu na kolana, domagając się ciągu dalszego.
— A dlaczegóż to? — spytała podejrzliwie Elżbieta.
— Bo zakładając, że Allen faktycznie ma do ciebie jakąś sprawę, będziesz się musiała nią zająć, podczas gdy ja zostanę tu i pławiąc się w szacunku naszych oddanych pociech i wiernego treecata, ułożę odpowiednio karty do następnego rozdania.
— Pławiąc się w… — powtórzyła słabo Elżbieta. — Mnie by to chyba przez gardło nie przeszło!
Po czym wstała, wzięła z oparcia Ariela i dodała:
— Poza tym informuję cię, że jeżeli spróbujesz poukładać karty, wykorzystam zeznania tej dwójki… oddanych pociech, tak to brzmiało? A jeżeli zajmiecie się tym wspólnie, nagrania z kamer bezpieczeństwa będą stanowiły dowód spiskowania przeciwko prawowicie panującej wam miłościwie, ma się rozumieć, monarchini. Co będzie miało dla spiskowców opłakane skutki!
— Znaczy się lody na podwieczorek poszły się gwizdać — podsumował smętnie i zgoła niearystokratycznie Justin.
Elżbieta cmoknęła go w czoło i poleciła obserwującemu to wszystko z kamienną miną Edwardowi:
— Prowadź do księcia.
— Naturalnie, Wasza Wysokość. Czeka w apartamentach królowej Caitrin.
Przed drzwiami prowadzącymi do apartamentów królowej Caitrin stał śniady mężczyzna o starannie przystrzyżonej brodzie i nieco krępej budowie. Ubrany był w mundur majora Gwardii Pałacowej, a biało-czerwony akselbant świadczył, że jest przydzielony do ochrony premiera. Na piersiach miał tabliczkę „New Francis”, a na twarzy wyraz zdecydowanie zniechęcający do zawierania bliższej znajomości. Trudno było powiedzieć, czy wyraz ten stworzyła natura, czy też wyrobił go sobie, tak że stał się odruchowy, choć istnieli wśród jego podkomendnych tacy, którzy uważali, że znają prawdę. Na Elżbiecie III wyraz ten nie zrobił najmniejszego wrażenia — uśmiechnęła się i powiedziała wesoło:
— Witaj, Frank.
Ariel zaś zastrzygł uszami i bleeknął powitalnie.
W oczach majora coś radośnie błysnęło, ale wyraz jego twarzy pozostał dokładnie taki sam. Królowej to nie przeszkadzało — znała go od najmłodszych lat i nigdy nie nazwałaby aspołecznym. Owszem, bywał drażliwy i uparty niczym muł pancerny, ale pochodził z masywu Olympus na Gryphonie, którego mieszkańcy charakteryzowali się niezwykłym wręcz uporem i długoletnią wojną z lokalną arystokracją. Co doskonale tłumaczyło tak jego czarującą osobowość, jak i generalny brak zaufania do wszystkich sprawujących władzę z jednym jedynym wyjątkiem. Dlatego też każdemu, kto go dobrze nie znał, dziwny, musiał wydać się fakt, iż pięćdziesiąt lat temu zgłosił się na ochotnika do osobistej ochrony królowej i najważniejszych członków jej rządu. Dla tych, którzy go znali, było to całkowicie logiczne, gdyż owym wyjątkiem była właśnie królowa. Powód był prosty — Korona od dawna popierała górali z Gryphona w ich walce z arystokracją, co owocowało absolutną lojalnością mieszkańców gór wobec władcy. Skutkiem niejako ubocznym było to, iż połowa arystokracji z planety Gryphon należała do Zjednoczenia Konserwatywnego. Tylko połowa, bo dla pozostałych partia była zbyt liberalna i za mało stanowcza.
Elżbieta wiedziała więc z doświadczenia, że Ney nie był aspołecznym typem. Upartym, prostolinijnym, nieprzejednanym i doprowadzającym do szału każdego, kogo punkt widzenia nie zgadzał się z jego zasadami, i owszem. Ale nie aspołecznym. Był też naprawdę dobry w tym, co robił, i dlatego z zadowoleniem przyjęła decyzję Cromartyego, pragnącego, by został on szefem jego osobistej ochrony.
— Witam Waszą Wysokość — odparł major i uśmiechnął się leciutko a przelotnie.
— Zdaje się, że masz dzięki temu pełne ręce roboty? — spytała, wskazując głową zamknięte drzwi.
Tym razem Ney uśmiechnął się szerzej i złośliwiej:
— Nie tak pełne, jak staram się, by myślał, że mam, Wasza Wysokość. Dzięki temu choć od czasu do czasu wymuszam na nim zwolnienie tempa. Najlepiej wychodzi mi wpędzanie go w poczucie winy z tego powodu, że wszyscy musimy przez niego tyrać. Szkoda że tak rzadko się udaje i najkrócej skutkuje wobec niego samego.
— Wiem — westchnęła królowa i poklepała go po ramieniu. — Ale próbuj dalej. Mam nadzieję, że zdaje sobie sprawę, jakim jest szczęściarzem, mając w pobliżu kogoś, kto mu marudzi.
— Wasza Wysokość! — Ney skrzywił się boleśnie. — Tylko nie „marudzi”. „Bezpośrednio zachęca” to znacznie bardziej sympatyczne określenie.
— Przecież mówiłam, że marudzisz — zgodziła się Elżbieta.
Ariel bleeknął radośnie.
A Ney pokręcił bezradnie głową i otworzył drzwi.
Allen Summervale, książę Cromarty i premier Królestwa Manticore, wstał uprzejmie, widząc w progu królową z treecatem w objęciach.
— Witaj, Allen — Elżbieta uśmiechnęła się ciepło i uściskała go, ledwie znalazł się wystarczająco blisko.
Nie było to naturalnie zgodne z protokołem, jak prawie nic w czasie ich prywatnych spotkań, ponieważ znali się naprawdę długo i dobrze. Cromarty był członkiem rady regencyjnej, gdy po śmierci ojca nie będąca jeszcze w wymaganym wieku nastolatka została Elżbietą III, królową Gwiezdnego Królestwa Manticore. I pod wieloma względami starał się jej go zastąpić, nie licząc tego, że w jej imieniu rządził Królestwem. Wspólnymi siłami przekonali, przekupili lub zaszantażowali wystarczającą liczbę członków opozycji, by dokończyć rozbudowę Królewskiej Marynarki rozpoczętą przez ojca Elżbiety. Która dzięki temu miała szansę zapobiec podbojowi Królestwa Manticore. Jak dotąd przynajmniej.
— I cóż cię sprowadza w tak miłe i spokojne niedzielne popołudnie? — spytała, wypuszczając go z objęć i wskazując fotel. — Nie sądzę, żeby to było naprawdę pilne, bo skontaktowałbyś się ze mną, nie tracąc czasu na osobiste przybycie. Musi to jednak być coś nietypowego, bo inaczej poczekałbyś do jutra.