— Prawdę mówiąc, jest to trochę pilne, choć nie chodzi o jak najszybsze podjęcie decyzji, ale o to, że może to skomplikować nam życie, i to raczej poważnie. Zwłaszcza gdy opozycja zwącha, co się święci… naturalnie o ile już im ktoś nie doniósł.
— Ładny wstęp — oceniła królowa, siadając. — Dlaczego uparłeś się zawsze w ten sam sposób zwalać mi na głowę problemy? Nie mógłbyś choć raz przyjechać i powiedzieć: „Tak tylko wpadłem, nic nowego się nie wydarzyło i nie ma się czym martwić. Miłego dnia życzę!”
— To mogłoby się źle odbić na kondycji psychicznej Waszej Wysokości — zauważył ze złośliwym uśmieszkiem premier. — Taki szok… Poza tym nie ma się czego bać: w najbliższym czasie brak wydarzeń nam nie grozi.
— Wiem — przyznała spokojnie Elżbieta, po czym uśmiechnęła się i poleciła: — No to mów, co złego się wydarzyło.
— Nie jestem pewien, czy złego. To może być nawet bardzo dobra wiadomość, jeśli wziąć pod uwagę dłuższą perspektywę.
— Jeżeli nie przejdziesz do rzeczy, nawet major Ney nie zdoła zmienić tego, że patrząc z normalnej perspektywy, będzie to wieść o złych konsekwencjach dla ciebie prywatnie — ostrzegła.
Summervale roześmiał się.
— No dobrze — skapitulował. — Najkrócej rzecz ujmując, właśnie otrzymaliśmy oficjalną prośbę od prezydenta San Martin.
— Formalną prośbę? — zdziwiła się królowa. — Jaką formalną prośbę?
— A to już jest trochę bardziej skomplikowane…
— Jak zawsze, gdy chodzi o San Martin — oceniła kwaśno Elżbieta.
Cromarty uśmiechnął się i lekkim skinieniem głowy przyznał jej rację.
Planeta San Martin była jednym ze światów o największej sile przyciągania zasiedlonych przez ludzi. Jej grawitacja wynosiła 2,7 ziemskiej i najprawdopodobniej była największa ze wszystkich planet skolonizowanych przez człowieka. San Martin była tak masywna, że kolonizację ograniczono do górskich płaskowyżów i szczytów, mimo iż wszyscy osiedleńcy byli potomkami mutantów przystosowanych do życia w zwiększonej sile grawitacji. Planeta była duża i posiadała mnóstwo łańcuchów górskich — przy niektórych ziemskie Himalaje czy nowokorsykańskie Palermo ledwie zasługiwały na miano gór.
Mieszkanie w górach musiało się jakoś odbijać na psychice, bo choćby w Królestwie górale z Olympusa czy Copperwalls byli bardziej uparci i mieli sztywniejsze karki od krewnych i przyjaciół z nizin. Ponieważ na San Martin znajdowały się najwyższe zasiedlone przez człowieka góry, nie należało się dziwić, że ich mieszkańcy należeli do największych uparciuchów i najzajadlejszych wojowników w historii ludzkości.
Przy nich major Ney wyglądał na ugodowo nastawionego pacyfistę. I dlatego gdy Ludowa Republika Haven trzydzieści trzy standardowe lata temu podbiła system Trevor Star, był to początek, a nie koniec walki mieszkańców San Martin.
Naturalnie nie wszyscy walczyli — część stała się kolaborantami, część wręcz zdrajcami, bo wstąpiła w szeregi wojsk wroga, ale przeważająca większość traktowała takie zachowania jako haniebne i nie wstydziła się tego okazywać. Dla nich Ludowa Republika była i pozostała zdradzieckim, napadającym znienacka wrogiem, z którym trzeba walczyć w każdy możliwy sposób.
W rezultacie najpierw bezpieka, potem UB utrzymywały na planecie naprawdę duże siły. Dla społeczeństwa poddanego procesowi prolongu trzydzieści trzy lata to wcale nie tak długi okres — zbyt wielu mieszkańców San Martin dobrze pamiętało, jak wyglądało ich życie, nim zjawili się ci, którzy zwali się wyzwolicielami. A którzy „wyzwolili” ich z dobrobytu i niepodległości.
Odkąd admirał White Haven odbił system, Sojusz miał do czynienia z upartymi góralami i był to proces w pełni zasługujący na miano interesującego. Największe problemy napotkał rząd tymczasowy stworzony pod egidą Sojuszu, gdyż po wieloletniej okupacji przez Ludową Republikę mieszkańcy San Martin nie mieli ochoty być sterowani, nawet delikatnie, przez nikogo, w tym także autentycznych wyzwolicieli. Chcieli znów sami kształtować swój los i samodzielnie rządzić swoją planetą, co w opinii Elżbiety III było jak najbardziej zrozumiałe. Sojuszowi takie podejście w niczym nie przeszkadzało, za to okazało się, że mieszkańcom San Martin i owszem, ponieważ wybuchały między nimi nie kończące się spory. Obserwatorzy z Alizon nie mogli wyjść z szoku, przysłuchując się wymianie poglądów na planecie, tak z uwagi na treść, jak i formę wypowiedzi, a po pewnym czasie nawet pochodzący z Graysona zaczęli mieć opory przed oddaniem planety jej prawowitym właścicielom. Komisja doszła do zgodnego, choć nieoficjalnego wniosku, że jakim cudem przed inwazją Ludowej Republiki San Martin uniknął wojny domowej, tego nikt z jej członków nie wie. Wyglądało na to, że przeważającej większości mieszkańców San Martin trzeba bronić przed nimi samymi.
Najmniej martwili się tym komisarze z Królestwa i z Erewhon, przyzwyczajeni do energicznych elektoratów, choć i oni byli zaskoczeni energią, entuzjazmem i słownictwem używanym przez polityków z San Martin. Natomiast jak długo nikt do nikogo nie strzelał, przyjęli politykę wyczekiwania i wywożenia z planety niedobitków sympatyków Ludowej Republiki. A było ich niewielu, bo po zdobyciu systemu, a przed kapitulacją ubeckiego garnizonu przetoczyła się przez nich prawdziwa fala nieszczęśliwych wypadków i samobójstw.
Jak się okazało, polityka wyczekiwania była najrozsądniejszym podejściem, choć może niedokładnie z tych powodów, dla których komisarze ją przyjęli. Członkowie Rządu Tymczasowego bowiem wzięli się właśnie na serio za łby w związku ze szczegółami pierwszych wolnych wyborów, gdy Honor Harrington powstała z martwych. A wraz z nią powrócił komodor Jesus Ramirez.
I ku ciężkiemu zdumieniu obserwatorów nie kończące się debaty, pyskówki, obelgi, a okazjonalnie i mordobicia stanowiące nieodłączny element życia politycznego na San Martin skończyły się jak nożem uciął. Nikt, zaczynając od samego Ramireza, nie był w stanie przewidzieć, że jego powrót będzie miał takie właśnie konsekwencje. Z pewnych względów wieść o egzekucji Honor rozwścieczyła jego rodaków bardziej niż obywateli planet sojuszniczych. Być może powodem były bolesne wspomnienia rządów Urzędu Bezpieczeństwa, być może pamięć o własnych zabitych w egzekucjach, a być może coś głębiej ukrytego w ich naturze. W każdym razie na wieść o tym, że Harrington żyje i uciekła z niewoli, San Martin stał się sceną spontanicznego świętowania, które objęło całą planetę. Radości nie zdołała stłumić nawet świadomość, że chwilowo będą musieli pomieścić i wyżywić prawie pół miliona obcych.
A potem odkryli, kim jest zastępca Harrington, czyli komodor Ramirez. Okazało się, że Jesus Ramirez był bratankiem ostatniego prezydenta i ostatnim dowódcą floty systemowej, który zmusił Ludową Marynarkę do zapłacenia trzema okrętami za każdy zniszczony swój i dzięki któremu możliwa była ewakuacja ostatniego konwoju do systemu Manticore. Osłaniał ucieczkę i wszyscy byli przekonani, że zginął w tym ostatnim starciu.
Ród Ramirezów został przez okres okupacji nie tyle zdziesiątkowany, ile wycięty w pień. Prezydent Hector Ramirez w miesiąc po przymusowym podpisaniu kapitulacji planety został „zastrzelony w czasie próby ucieczki”. Jego brata Manuela, ojca Jesusa, skazano za „działalność terrorystyczną” i wywieziono na Haven. Bezpieka najwyraźniej planowała użyć go jako zakładnika, wykorzystując jego olbrzymią popularność, by powstrzymać jego rodaków przed wysadzaniem kolejnych koszar i sztabów jednostek interwencyjnych. Plan spalił na panewce, gdyż Manuel zmarł, nim upłynęły dwa lata. Ponieważ bezpiece martwy zakładnik nie był do niczego potrzebny, a innego pożytku z niego mieć nie mogli, należało sądzić, że naturalne przyczyny śmierci podane w oficjalnym komunikacie wyjątkowo były zgodne z prawdą.