Выбрать главу

Honor zauważyła wyraz twarzy Maxwella i parsknęła śmiechem.

— Nie aż tak duży, panie Maxwell. To jednostka bez napędu nadprzestrzennego, o masie około jedenastu tysięcy ton. Coś pośredniego między pinasą a kutrem rakietowym, ale bez uzbrojenia, za to z wszystkimi wygodami, jakie zdołałam wymyślić. Sądząc z symulacji, powinno to być dokładnie to, o co mi chodzi. Jacht mały, szybki i zwrotny, a równocześnie na tyle duży, by był wygodny, i posiadający odpowiedni zasięg, bym w granicach systemu planetarnego mogła dolecieć wszędzie.

— Rozumiem — Maxwell zastanowił się i pokiwał głową. — Faktycznie, o kupieniu pani czegoś takiego nikt by nie pomyślał, milady. A w pełni rozumiem, dlaczego chce go pani mieć. Mam nadzieję, że latanie nim sprawi pani tyle przyjemności, na ile ma pani nadzieję.

— Na pewno dołożę starań, by tak było, o ile tylko mi czas pozwoli — uśmiechnęła się Honor, a zaraz potem skrzywiła, gdy jej chronometr bipnął cicho. — Zdaje się, że o czasie powiedziałam w złą godzinę. Za dwadzieścia minut mam naradę na wyspie Saganami.

— Rozumiem, milady.

Maxwell wstał, a Honor z Nimitzem na ramieniu odprowadziła go do drzwi pilnowanych przez LaFolleta.

— Dziękuję za przybycie i przyjęcie propozycji — powiedziała Honor, gdy znaleźli się w olbrzymim korytarzu.

— Nie ma za co. Prawdę mówiąc, z niecierpliwością czekam na to wyzwanie i na możliwość pracy z panią i z Willardem. Pozwolę sobie sporządzić stosowny kontrakt i przesłać go Willardowi do oceny, a kopię pani do akceptacji.

— Bardzo dobrze — oceniła.

Dotarli do drzwi wejściowych, ale trzymająca Nimitza Honor nie miała wolnej ręki, by podać ją gościowi na pożegnanie.

— Teraz widzę, kto tu jest najważniejszy — ocenił ten, rozpoznając jej problem.

— Tak się panu tylko tak wydaje. Zmieni pan zdanie po poznaniu jego partnerki!

— Aż tak? — uśmiechnął się Maxwell. — Nie mogę się wręcz doczekać. Podobnie jak poznania młodego pokolenia. Muszę przyznać, milady, że to zajęcie może okazać się ciekawsze, niż podejrzewałem.

— Och, na pewno się takim okaże, panie Maxwell. Jestem o tym przekonana… przynajmniej w pewnym starochińskim sensie.

— Przepraszam?

— Jest takie stare chińskie przekleństwo — wyjaśniła Honor z uśmiechem. — Obyś żył w ciekawych czasach. Wyjątkowo skuteczne.

— Rzeczywiście skuteczne… Natomiast z całym szacunkiem, ale sądzę, że wyrażę uczucia sporej grupy ludzi, jeśli powiem, że mam nadzieję, że przynajmniej przez następną dekadę albo dwie znajdzie pani sobie zajęcie mające mniej ciekawe dla pani skutki.

— Spróbuję. Naprawdę. Tylko…

Zamiast skończyć, wzruszyła bezradnie ramionami. A Maxwell parsknął śmiechem.

— Myślę, że często będę od pani coś takiego słyszał, więc lepiej zacząć się przyzwyczajać — ocenił i skłonił się na pożegnanie.

MacGuiness otworzył mu drzwi i zamknął je za nim starannie. Andrew LaFollet dłuższą chwilę spoglądał na zamknięte drzwi, a potem cicho zachichotał. Honor odwróciła się ku niemu, nie kryjąc zaskoczenia, więc wzruszył ramionami i wyjaśnił:

— Właśnie sobie pomyślałem, że to miło z pani strony zatrudnić na doradcę finansowego proroka.

— Proroka? — powtórzyła zaskoczona Honor.

— Tak, milady. To oczywiste, że musi być prorokiem.

— Jestem dziwnie pewna, że będę tego żałować, ale możesz mnie oświecić, dlaczego tak uważasz?

— Bo przewidział, że będzie musiał przyzwyczaić się do wysłuchiwania od pani obietnic poprawy, milady — odparł z zadowoleniem LaFollet.

— Sugerujesz, że moje obietnice są nieszczere?

— Skądże znowu! Są jak najszczersze… w momencie, w którym pani je składa.

Honor spojrzała na niego bykiem, a on uśmiechnął się niewinnie. A z tyłu dobiegł ją stłumiony odgłos dziwnie przypominający zduszony śmiech. Nie trwał długo — James MacGuiness naprawdę dobrze nad sobą panował.

— W porządku, milady — dodał LaFollet pocieszająco. Wiemy, że pani próbuje.

Rozdział XXI

Towarzysz kapitan Oliver Diamato poprawił ustawienie kapitańskiego fotela na mostku nowiutkiego krążownika liniowego William T. Sherman. Oparcie przybrało kąt, którego domagały się jego plecy, obolałe po kolejnej sesji terapeutycznej, więc opadł nań z westchnieniem ulgi i rozejrzał się po swoim nowym królestwie.

Z pewnych powodów awans i nowa zabawka były mu nie na rękę, co bynajmniej nie oznaczało, że miał zamiar z nich zrezygnować. Pod jednym względem wszystkie floty wojenne, nawet rewolucyjne, niczym się nie różniły — jeśli oficer uważał, że jest niezdolny do samodzielnego dowodzenia, uznawano, że ma on bez wątpienia rację. Jego przełożeni nawet nie próbowali z nim dyskutować… ani też nie zamierzali nigdy więcej proponować mu czy to dowództwa, czy to jakiegokolwiek odpowiedzialnego przydziału. Być może istniały od tej reguły jakieś wyjątki, ale Diamato nie słyszał jak dotąd o żadnym. Poza tym wiedział, że ten przydział oznacza, że Ludowa Marynarka, a zwłaszcza towarzyszka sekretarz McQueen, są z niego zadowoleni, a był na tyle uczciwy, by przyznać, że mile połechtało to jego dumę. Natomiast doskonale pamiętał swoją ostatnią kapitan i był świadom, że jeszcze dużo mu brakuje, by móc porównać się do towarzyszki kapitan Hall.

Nie oszukiwał sam siebie: był dobry — miał lepsze wykształcenie techniczne niż większość korpusu oficerskiego Ludowej Marynarki i naturalny zmysł taktyczny. Oczywiście nie był jeszcze tak dobrym taktykiem jak Hall, ale ona swoje wrodzone zdolności doskonaliła przez lata. Pokazała mu, jak to robić, toteż wiedział, że kiedyś osiągnie jej poziom. Ale do tego prowadziła jeszcze długa droga.

Miał też świadomość innych swych braków, zwłaszcza w kwestii umiejętności stopienia grupy indywidualności w zgraną załogę i odpowiedniego motywowania jej, by stanowiła groźną broń. Powodem było głównie to, że podobnie jak większość oficerów Ludowej Marynarki awansował zbyt szybko, bo flota ponosiła straty i równocześnie była rozbudowywana. Nie miał kiedy nabrać doświadczenia, którym mogła szczycić się Joanne Hall, a jej z kolei zabrakło czasu, by przekazać mu tę wiedzę. Próbowała, ale nie zdążyła.

Poza tym wątpił jeszcze w coś: czy posiada dar, który ma każdy dobry dowódca, dar pozwalający na dotarcie do podkomendnych i zrozumienie ich, a równocześnie na wywarcie na nich odpowiedniego wrażenia. Ona go miała, co było widoczne, pomimo iż upierała się używać niewłaściwych przedrewolucyjnych form grzecznościowych. Dla niej poszliby w ogień.

I poszli.

Naturalnie formy te wcale nie musiały być przeżytkiem, ale tego oczywiście głośno nigdy nie powiedział. Zwłaszcza że od chwili objęcia okrętu miał własnego anioła stróża z UB. Towarzysz komisarz Rhodes co prawda mógł okazać się drugim towarzyszem komisarzem Addisonem, który wspierał kapitan Hall, ale mógł też okazać się zagorzałym formalistą zaciekle tropiącym najmniejsze ślady odchyleń kontrrewolucyjnych. A o tym, która możliwość okaże się prawdziwa, jak na razie Diamato nie miał pojęcia.

I to był właśnie główny powód, dla którego nie szalał ze szczęścia z powodu awansu i nowego okrętu. Żywił bowiem poważne wątpliwości, czy ktoś, kto stracił wiarę, jeśli nie w całą rewolucję, to na pewno w jej przywódców, powinien dowodzić krążownikiem liniowym, którego zadaniem była obrona tejże rewolucji.