Выбрать главу

Nader rzadko się nad tym zastanawiał, ale taka była prawda i to go martwiło, bo w sumie niby nie stało się nic takiego, co uzasadniałoby tę utratę wiary w idee głoszone przez Komitet Bezpieczeństwa Publicznego. Ale poznał zbyt dobrze kulisy walki o władzę, piekło wzajemnych podejrzeń i wrogości oraz partykularnych interesów tych, którzy powinni wspólnie działać dla dobra ludu. I zobaczył, ile ta wewnętrzna wojna podjazdowa kosztuje.

Często, gdy zamykał oczy, widział kolejny raz ostatnią fazę bitwy o Hancock i na samo wspomnienie trzęsło go z wściekłości. Po śmierci towarzyszki admirał Kellet okazało się, że jej zastępca, towarzysz kontradmirał Porter, był nie tylko niekompetentnym idiotą, o czym wszyscy wiedzieli, ale na dodatek tchórzem. A mimo że spowodował masakrę własnych okrętów, nie zapłacił za to, bo miał nienaganną opinię polityczną i cieszył się poparciem na najwyższym szczeblu władzy. Diamato nie zdołał tego potwierdzić, ale plotka głosiła, że popierał go sam Oscar Saint-Just — i to idealnie pasowałoby do faktów, które znał.

Popieranie przez konkretnych członków Komitetu konkretnych oficerów Ludowej Marynarki nie miało miejsca często, ale się zdarzało. Zwłaszcza w przypadku oficerów flagowych, o czym wszyscy wiedzieli. Przed operacją „Ikar” on sam przyznałby, że jest to słuszne, bo w końcu cywilni przywódcy rewolucji powinni wspierać kariery wojskowych, których uznali za najlepiej przygotowanych i najbardziej lojalnych, tak aby zbrojną walką o rewolucję dowodzili najlepsi. Dopilnowanie, by ktoś dobry i lojalny został jak najlepiej wykorzystany, było więc obowiązkiem członka Komitetu, który wiedział o jego zaletach.

Problem polegał na tym, że poza bezwzględną lojalnością wobec Komitetu (a przynajmniej wobec Oscara Saint-Justa) towarzysz kontradmirał Porter posiadał wyłącznie negatywne kwalifikacje. Był całkowicie niezdolny do dowodzenia czymkolwiek ważniejszym od śmieciarki, i to w drodze do stoczni złomowej. I była to opinia nie tylko jego własna, ale przede wszystkim towarzyszki admirał Kellet, towarzyszki kapitan Hall i towarzysza komisarza Addisona. Naturalnie żadne z nich tak tego nie ujęło ani nawet głośno nie podało w wątpliwość jego kompetencji, ale było to widać w całym ich postępowaniu. Inaczej po śmierci Kellet, Hall nie udawałaby, że wydaje rozkazy w jej imieniu, a Addison by jej w tym nie pomagał.

Tej informacji zresztą jako jedynej, którą posiadał, nie zawierał jego raport o bitwie. Ponieważ poza nim z załogi Schaumberga przeżyło tylko dwóch podoficerów, nikt nie mógł mu udowodnić kłamstwa czy raczej pominięcia fragmentu prawdy wyrażonej w prywatnej rozmowie.

Słyszał wcześniej o ambicjach McQueen i podejrzewał, że te pogłoski były zgodne z prawdą. Ale nawet ta świadomość nie uodporniła go na jej charyzmę, a gdyby nawet uodporniła, jej fachowość, jak i to, że była oczywistym głosem rozsądku, uciszyłyby jego wątpliwości. Zwłaszcza że żywił coraz silniejsze przekonanie, iż Esther McQueen jest odosobnionym głosem rozsądku w Komitecie Bezpieczeństwa Publicznego.

Bo miał pewność, że była jedynym jego członkiem, który uwierzył w to, co opowiadał o nowych kutrach rakietowych Royal Manticoran Navy i o tym, jak skutecznie zmasakrowały Zespół Wydzielony 12.3. A najgorsze było to, że fakt ten nie zaskoczył go tak, jak powinien. To prawda, że na jego niekorzyść przemawiał brak konkretnych danych, jak choćby odczytów sensorów, z których ocalały jedynie drobne, oderwane fragmenty, jak i to, że był jedynym potrafiącym złożyć jako tako spójny raport, i to przez naprawdę długi czas. Ale były też inne czynniki.

A zwłaszcza jeden.

To, że głupi tchórz pozbawiony jaj i instynktu samozachowawczego, czyli towarzysz kontradmirał Porter, zaprzepaścił wszystko, co osiągnęła i za co zapłaciła życiem kapitan Hall. I to jednym niewybaczalnie długim rozkazem. Kutry praktycznie skończyły atak — Diamato to widział i wiedział, obserwując rosnące straty wśród zwrotnych, ale nieopancerzonych jednostek. Sam w znacznym stopniu przyczynił się do tych strat i do odebrania przeciwnikowi ochoty do dalszych ataków. Zespól Wydzielony 12.3 stracił zdolność ofensywną i poniósł poważne straty, ale jego możliwości nadal pozostały prawie nienaruszone i dowodzący kutrami musiał zdać sobie sprawę, że nonsensem byłoby dalej wystawiać się na ostrzał tylko po to, by nękać uciekającego i pokonanego wroga. I to wroga, który utrzymując zwarty szyk, wspierał się ogniem, niszcząc coraz poważniej kutry.

A był to efekt dowodzenia kapitan Hall. To ona uratowała z zasadzki większość pancerników i doprowadziła je w prawie bezpieczne miejsce. Owszem, podziurawione, rozhermetyzowane, ale zdolne do lotu i do obrony. I z w większości żywymi załogami na pokładach. A potem ostatni atak kutrów przełamał obronę Schaumberga, celne trafienie wybiło prawie całą obsadę mostka i zabiło ją i komisarza Addisona.

Diamato nie miał wyjścia — musiał przekazać dowodzenie Porterowi. Prawdę mówiąc, nawet mu przez myśl nie przeszło, by tego nie zrobić. A powinno. Powinien sam wydawać rozkazy, bo nie miewałby teraz koszmarów, a to, za co Hall zapłaciła życiem, zostałoby doprowadzone do końca.

Zgrzytnął zębami, przypominając sobie niedowierzający i pełen paniki głos Portera, gdy ten dowiedział się, że teraz on dowodzi. A zacisnął zęby aż do bólu, gdy przypomniał sobie to, co nastąpiło zaraz potem: histeryczny głos Portera gorączkowo nakazujący rozproszenie wszystkich okrętów i niezależną ucieczkę do granicy wejścia w nadprzestrzeń.

Rozkaz ten był równoznaczny z samobójstwem. I spowodował oprócz śmierci politycznego pupilka-idioty, który zginął zasłużenie, śmierć tysięcy osób.

Diamato podejrzewał, że załogi kutrów, a zwłaszcza ich dowódca, z trudem w pierwszym momencie uwierzyły we własne szczęście, widząc, jak cały czas utrzymująca żelazną dyscyplinę i ciasny szyk wroga formacja nagle rozpryskuje się na pojedyncze okręty. Rozkaz Portera spowodował dwie rzeczy — zniszczenie szyku, w którym obrony przeciwlotnicze i antyrakietowe okrętów mogły się wzajemnie wspierać, oraz zniszczenie wiary w siebie kapitanów. Histeria w jego głosie i bezładny sposób wydania rozkazu przekonały nawet najbardziej zrównoważonych z nich, że nowy dowódca pojęcia nie ma, co robić, i jest tchórzem myślącym jedynie o ratowaniu własnej skóry, ale i tego nawet nie potrafi przeprowadzić. Wniosek był prosty — jedyna szansa ratunku dla każdego z nich leżała w jak najszybszym dotarciu do granicy wejścia w nadprzestrzeń bez oglądania się na pozostałych i bez żadnej taktyki. No i zaczęła się paniczna ucieczka każdego okrętu na własną rękę.

A ledwie formacja przestała istnieć, odlatujące już kutry zawróciły i zaczęły polowanie.

Dobrze pamiętał swą bezsilną wściekłość, gdy obserwował, jak pancernik po pancerniku ginie otoczony przez sforę zwrotnych drobnoustrojów uzbrojonych w potężne grasery. A potem stał się świadkiem czegoś jeszcze gorszego — kutry zmieniły taktykę i skoncentrowały ogień na pierścieniach napędu. Kiedy udało im się zniszczyć dwa lub trzy węzły alfa, zostawiały pancernik i atakowały następny. Sprawa była prosta — bez wszystkich sprawnych węzłów alfa nie można było skonfigurować napędu na żagle Warshawskiej, a Hancock znajdował się tuż obok fali grawitacyjnej, co oznaczało, że okręt pozbawiony żagli nie jest w stanie manewrować w nadprzestrzeni. A więc nie będzie mógł umknąć przed ścigającymi go superdreadnoughtami Królewskiej Marynarki, bo te będą mogły manewrować, a więc osiągną znacznie większe prędkości w nadprzestrzeni. A gdy pancernik znajdzie się w zasięgu ognia superdreadnoughta, wynik walki może być tylko jeden.

I w ten sposób kutry siały może nie śmierć, ale zniszczenie, a wszystko dzięki idiocie, który umożliwił im to kretyńskim rozkazem.