Выбрать главу

Diamato zrobił, co mógł, gdy przyszła kolej na Schaumberga — zniszczył dwa kutry, ale okręt już wcześniej został zbyt poważnie uszkodzony, by mógł się skutecznie bronić. Możliwość postawienia żagli zniknęła po pierwszym ataku, a drugi przelot kutrów zaowocował między innymi kolejnym trafieniem w mostek i zakończył udział komandora Olivera Diamato w drugiej bitwie o Hancock.

Przeżył tylko dlatego, iż poważnie uszkodzony ciężki krążownik Poignard był na tyle blisko i miał na tyle odważnego dowódcę, że podszedł i przejął najciężej rannych tuż przed granicą wejścia w nadprzestrzeń. Z krążownika niewiele zostało, ale napęd miał nieuszkodzony, co w połączeniu ze zdolnościami towarzysza kapitana Stevensa wystarczyło, by wszedł w nadprzestrzeń, umknął pogoni i dotarł do bazy.

Schaumberg pozbawiony trzech węzłów alfa nie miał na to szans. Gdy Poignard odlatywał, dowództwo objął towarzysz komandor porucznik Kantor z załogi maszynowej, bo nikt starszy stopniem nie pozostał przy życiu. I to była ostatnia informacja o pancerniku (pochodząca z raportu kapitana Stevensa).

Z trzydziestu trzech pancerników do bazy wróciło sześć. Nie było wśród nich Schaumberga ani Admiral Quinterry, okrętu flagowego Portera. Wszystkie sześć były tak podziurawione, że ich bazy danych zostały albo całkowicie zniszczone, albo tak zmasakrowane, że nie dało się z nich wydobyć żadnych sensownych danych i odczytów.

Mimo to komisja prowadząca dochodzenie powinna była dojść do jakichś sensownych wniosków odnośnie powodów zniszczenia praktycznie wszystkich sił, które znalazły się w systemie Hancock. Diamato był zbyt ciężko ranny, by zeznawać czy choćby sporządzić raport, ale nie wszyscy oficerowie taktyczni z ocalałych okrętów zginęli. Zostało paru i musieli widzieć, co się stało. Ich raporty i zeznania opisujące kutry i te upiorne rakiety, które nie wiadomo skąd się wzięły, powinny były przekonać dowództwo, że przeciwnik dysponował nowym, niezwykle groźnym uzbrojeniem.

I może by przekonały, gdyby polityczni patroni towarzysza kontradmirała Portera nie zażądali od komisji takiego orzeczenia, w którym słowa nie było na temat jego karygodnego i urągającego elementarnym zasadom taktyki postępowania. I dostali to, czego chcieli. A Diamato nie był już taki naiwny, by wierzyć, że zrobili to tylko dlatego, żeby ratować reputację Portera. Albo jak niektórzy uważali, by nie pomniejszyć sukcesu całej akcji, jako że mogłoby się to odbić na morale tak ludności, jak i sił zbrojnych. A morale to niepomiernie wzrosło na wieść o całkowitym sukcesie operacji „Ikar”. Zbyt wiele zdążył zobaczyć i usłyszeć, by miał jakiekolwiek wątpliwości co do prawdziwych powodów — chronili własne reputacje i pilnowali, by na jaw nie wyszedł ich błąd w ocenie oraz fakt, że wspierali niekompetentnego durnia, który w ogóle nie miał prawa zostać oficerem. A jedynym sposobem, by to osiągnąć, było ukręcenie łba całemu dochodzeniu, gdyż jakikolwiek zgodny z prawdą meldunek byłby równocześnie dowodem tchórzostwa i nieuctwa Portera.

I pozostali przy życiu oficerowie taktyczni zrozumieli subtelne wskazówki komisji — nie powiedzieli niczego, o co nie zostali zapytani, a odpowiedzi na pytania ograniczyli do absolutnego minimum podporządkowanego naczelnej zasadzie: chronienia siebie. Trudno było mieć o to do nich pretensje, tym bardziej że żaden nie był starszy rangą niż komandor porucznik, a najmłodszy stopniem członek komisji był kontradmirałem. Komisja zresztą dobrała pytania jeszcze staranniej niż przesłuchiwani odpowiedzi.

Całe dochodzenie zresztą zostało zakończone niezwykle szybko. Gdy wyszedł ze szpitala, było już po sprawie i nikt nie chciał słyszeć słowa na temat przebiegu bitwy. I tak próbował, co prawda nie pisać, lecz mówić, uważając, że to jego obowiązek, jak również chcąc choć w części zrehabilitować się we własnych oczach za niedotrzymanie słowa danego umierającej kapitan Hall. Obiecał, że doprowadzi jej ludzi bezpiecznie do domu, a ona mu zaufała… i nie dotrzymał słowa. Nie z własnej winy, ale to nie miało znaczenia, bo sumienie i podświadomość dręczyły go równo i dokładnie.

W końcu zaczął pisać raporty, wiedząc, że słowem niczego nie zdziała. Nikt ich nie czytał, jak się okazało. Oficjalnie żaden z przełożonych nie chciał z nim rozmawiać. W końcu napisał list do dowódcy Floty Systemowej… i dostał go z powrotem, nie przeczytany (oficjalnie), z informacją, że żadna dalsza korespondencja na ten temat nie jest wymagana i nie będzie czytana. Ostrzeżenie było jasne, ale nie pomogło. I gdyby nie towarzyszka sekretarz McQueen, poczucie winy doprowadziłoby go w końcu do zguby.

Nie miał pojęcia, skąd dowiedziała się o jego samotnej krucjacie, ale pewnego dnia otrzymał wezwanie do stawienia się w Octagonie. Został zaprowadzony do jej gabinetu, gdzie w obecności Ivana Bukato, najstarszego rangą oficera Ludowej Marynarki, wysłuchała jego relacji. I nie dość, że wysłuchała, to oboje z Bukato zadali mu masę konkretnych, rzeczowych pytań, dzięki czemu wyciągnęli z niego informacje, z których posiadania nawet nie zdawał sobie sprawy. Potem został posadzony w jakimś pustym pokoju z poleceniem napisania nowego raportu przeznaczonego wyłącznie do jej wiadomości.

W czasie rozmowy wyczuł, że McQueen go nie lubi, i dopiero później zdał sobie sprawę, że powodem była zawartość jego teczki personalnej, z którą bez wątpienia zapoznała się przed rozmową. Musiała natknąć się więc na opinię Urzędu Bezpieczeństwa podkreślającą jego lojalność wobec nowego ładu, toteż mogła dojść do wniosku, że jest kolejnym wcieleniem Portera, tyle że na wcześniejszym etapie. Co prawda jego postępowanie było odwrotnością rozsądnego wazeliniarstwa i taktyki wkradania się w łaski, ale mógł być zbyt głupi lub zbyt naiwny, by zdać sobie z tego sprawę. McQueen mogła nawet sądzić, iż uważał, że wybielenie Portera było pomysłem Ludowej Marynarki, więc zaatakowanie go zaskarbi mu uznanie UB pilnującego lojalności floty.

O tym, że jest w błędzie, przekonały ją jego złość i determinacja. Dało się to odczuć w końcowej fazie rozmowy, a gdyby miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, to przydział na dowódcę Shermana, nim jeszcze jego rehabilitacja dobiegła końca, rozwiał je ostatecznie. Poza tym wyraźnie i jednoznacznie dała mu do zrozumienia, by odpuścił sobie próby wyjaśnienia sprawy dochodzenia, bo to się dla niego dobrze nie skończy. Posłuchał jej rady i dopiero gdy po paru tygodniach odkrył prawdziwe powody takiego, a nie innego wyniku tegoż dochodzenia, pojął, że gdyby nie jej ostrzeżenie, skończyłby żywot jako wróg ludu.

Skoro bowiem opiekunowie Portera gotowi byli nie dopuścić do ujawnienia nader ważnych dla całej floty i dalszego przebiegu wojny danych taktyczno-technicznych, to fałszywe oskarżenie i egzekucja pojedynczego, upierdliwego towarzysza komandora nie byłyby dla nich żadnym problemem.

Dzięki temu zamiast „zniknąć”, siedział sobie na mostku swego pierwszego okrętu, obserwując na ekranie taktycznym koncentrację pozostałych jednostek zespołu uderzeniowego przygotowującego się do kolejnej ofensywy. Przepełniała go duma, co było dobre i słuszne, ale gdy sobie przypomniał drugą bitwę o Hancock, także i strach.

Przynajmniej towarzysz wiceadmirał Tourville wykazał zainteresowanie jego relacją z bitwy. Diamato nie wdawał się w takie szczegóły jak w rozmowie z McQueen, ale streścił mu to, co najważniejsze. A Tourville słuchał i choć nie powiedział, że mu wierzy, nie dał mu też w żaden sposób odczuć, iż jest inaczej. Nie miał pojęcia, czy Tourville przekazał te informacje dowódcy 12. Floty. Miał nadzieję że tak, ale nigdy nie kazano mu się stawić na pokładzie Salamis będącego jednostką flagową towarzysza admirała Giscarda, toteż nie miał pewności. Sam nie rwał się do wygłaszania opinii na żadnej z odpraw, w których uczestniczył, pomny ostrzeżenia McQueen. W końcu był świeżo mianowanym kapitanem, czyli jednym z najmłodszych oficerów dowodzących okrętami w całej Dwunastej Flocie. I nauczył się, że jeśli dowódcy będą chcieli usłyszeć jego opinię, to o nią zapytają. Pozostało mieć nadzieję, że Tourville mu uwierzył, a Giscard miał okazję przeczytać uważnie raport, który napisał dla towarzyszki sekretarz McQueen.