— Sztucer… — szepnął Trepka przymrużając oko: — to mogłoby być ciekawe. Ale gdzież on jest?… niech go obejrzy moje oko na tym padole! Co do mnie, to czytam sobie na przemiany… Raz odczytuję jakiś rozdziałek z Miasta mistycznego Marii Agreda a Jesu, to znowu dla odmiany jakieś kazańko księdza Łuskiny… Oto i wszystko.
— Ty wolterianisto! czytujesz księdza Łuskinę… Kto by cię nie znał, toby cię kupił. Toż lada dzień diabeł cię porwie w nocy i tylko kałuża mazi w tym dworzyszczu po tobie zostanie.
— Pan hrabia żartuje sobie nieprzystojnie.
— Skończ no, proszę cię, z tym hrabią!…
— Albowiem?
— Trepka! żebym ja ci kości nie nadwerężył…
— Może tedy można pana tytułować przynajmniej szwabskim, niemieckim, austriackim hrabią, bo jakże tak bez niczego? Nie przystoi szlachetce na dwu wioskach w Zachodniej Galicyey być bez tytułu, a cóż dopiero dziedzicowi tylu kluczów!…
— Nie jestem ani niemieckim, ani żadnym innym! Nie jestem wcale hrabią! — zawołał rumieniąc się dziewiczo. — Wiesz sam dobrze, że to ojciec mój życzył sobie tego tytułu, no więc, przyznasz… musiałem… Ma, czego pragnął.
Trepka spuścił głowę i spode łba świdrował Krzysztofa ironicznymi spojrzeniami. Ostra drwina czaiła się w jego wargach zaciśniętych, jakby na zamki zawartych.
— Cóż tak patrzysz? — krzyknął Cedro.
— Patrzę i tyle.
— Nie radzę zbyt długo!
— Postanawiam i ja kupić sobie tytuł austriacki. Cóż u diaska! Przecież to wiadoma rzecz, że Trepkowie, Nekandy, Toporczyki z Grzegorzewic, ba! ba! Najstarsze w Polszczę nazwisko: za Lechów byli wojewodami!
— Może nie wiesz, Rafał, że Rzepicha była Trepczanka z domu?
— A właśnie!
— Oni także świętego Stanisława ze Śmiałym królem zasiekli.
— Kłamstwo!
— I stąd wszyscy są wolteriany… Cóż tak patrzysz?
— Patrzę, którędy z waści niemiecki rozum wylezie.
— Myślisz, szlachciuro, że dam ci się zjeść w kaszy… Śni ci się, że będę tańczył, jak mi zagrasz. Wezmę ja się teraz do ciebie, Szczepanku!
— Może i to być.
— Zacznę ja cię edukować w polityce.
— Wszystko, okrom polityki. Nie bawię się. Teraz dopiero widzę, żem do polityki od urodzenia był dureń. Nie mam ucha do tej melodii. Sadzić ziemniaki, orać, żąć, konie leczyć, a nawet owce — oto moja dziedzina.
— Wcale nie przeczę. A po co się do moich spraw wtrącasz! Ja politykuję…
— A no, wyznaję, nie wiedziałem.
— Musimy, uważasz, żyć. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Samym sadzeniem i kopaniem ziemniaków nie wyżyjesz.
— I to rozumiem.
— Gdybyśmy, się wszyscy zamknęli w borach, w polach, schowali między kupy nawozu i sterty żyta, tobyśmy do reszty zmarnieli.
— Racja! Powinniśmy leźć do Niemców.
— A tak! Tyś sam nie łaził? Nie włóczyłeś się po Francji, po Włoszech, po Niemczech?
— Jam się włóczył z rozkazu starszych, jam żebrał. I nie przypominaj mi waść dróg moich, do wszystkich diabłów! Nędza, wywłóczenie gałganów, dziur i skamlanie — bodaj to!…
— Ja… — mówił Cedro przez ściśnięte zęby — nie żebrzę i nie bawię się z własnej woli. Ojcowski rozkaz jest dla mnie najwyższą świętością. To wszakże jest moja myśl, że musimy poznawać świat, rozumieć europejskie życie. Powinniśmy iść do Niemców! Właśnie do nich, do ich domu, przypatrywać się ich żywotowi, poznawać ich siłę. Jakże inaczej odwrócić ciosy? Trzeba zawiązywać stosunki, aby je wyzyskać. Gdybyś wiedział, ile razy ja nędzny przydałem się… Nie dla chwalby mówię, ale wyznaję jak bratu, żebyś wiedział. Palce nieraz do krwi gryzłem czekając w poczekalniach, składając wizyty, jeżdżąc, chodząc, wyczekując, prosząc…
Twarz Trepki była dziwacznie wykrzywiona. Śmiał się szyderczo.
— Bynajmniej mi waszmości nie żal… — cedził zmrużywszy oczy. — Wcale to jest zbyteczna fatyga.
— Zbyteczna fatyga!
— Owo zgoła.
— Tak… — przedrzeźniał go Krzysztof, szybko chodząc po pokoju. — Zamknąć się we dworze, zatarasować gumno — i niech się wali! Alboż to moja rzecz?… nie przy mnie się zaczęło i nie za mnie się skończy!
— A żebyś waszmość wiedział, że szydząc sobie lekce, prawdy samej dotykasz. Tyłem się odwrócić i swoje robić — oto wszystko. Żadnych a żadnych podłażeń i tych tam łagodzeń. Pyszneś słowo powiedział: nie przy nas się zaczęło i nie za nas się skończy! Nie tak to łatwo zmiamlać, jak się byle amtowi wydaje. A odrobić! Ba! Miazga dopiero… Sama jeszcze nowina, nietknięta sochą. Życia mało, żeby ją w tylej cząsteczce przeorać, a waść swój czas, siłę, duszę i rozum tracisz na wysiadanie w antyszambrach. Starczy honoru na wyrabianie za pieniądze cudzoziemskiego tytułu, ale go nie ma na tyle, żeby w sobie zbudzić dumę.
— Jeżeli możesz powiedzieć, że ja tylko tego…
— Jeszczem nie powiedział, że tylko… Ale ja znam naturę ludzką. Ta natura — to jest szelma co się zowie. Wiem po sobie, a i napatrzyłem się świata. Widziałem duchy czyste, jak przemieniały się w glinę podłą, którą rzekomo gardziły. Środek w przeciągu niewielu lat staje się celem, osobliwie pod miękką dłonią podwiki.
— Aha, już swoje!
— A swoje… Bo zawsze, ilekroć waszmość wracasz znad modrego Dunaju, patrzę z abominacją, czy nie jadą za tobą niemieckie bety i kołyski.
— Ech, Rokito! nie będę z tobą rozmawiał. Rafał, chodź no, pokażę ci skrytkę tego szczura.
— Cóż znowu!
— Tak, odkryję cię w całej nagości.
To mówiąc młody Cedro otworzył drzwi do sąsiedniej stancji i ukazał ją Rafałowi. Pokój ten dawno, widać, nie był bielony, bo nagie, jędrne, brunatne belki z modrzewia gęsto przeglądały spod wapna. Cała ściana w głębi zastawiona była ogromnymi półkami najprostszej, ciesielskiej roboty, a na nich bez ładu i porządku stały i leżały książczyska. Stosy pism i bibulastych gazet piętrzyły się na szerokim stole pośrodku izby. Tu i owdzie wisiały na ścianach mapy, stare sztychy i karykatury. W ciemnym kącie stało sosnowe łóżko z lichą pościelą, a nad nim wisiała broń: pistolety, sztucery, dwururka i przybory myśliwskie.
— Tu siedzi i knuje swoje przemierzłe myśli.
— O chorobie pyska i racic, o księgosuszu i kołowaciźnie… — odciął się Trepka.
Rafała na widok tych książek ogarnął nieprzełamany wstręt, właściwy jego naturze od pewnego czasu. Uczuł duszenie jak we śnie. Trepka, bystry spostrzegacz, nie dopuścił, żeby to uczucie rozwinęło się w gościu. Zajął się nim ze starannością człowieka zdrowego, który baczy na wszystko, a nerwy swoje trzyma na wodzy. Zaczął pokazywać fuzję i rzemienie, żeby odwrócić uwagę obecnych od książek, tak niemiłych szlacheckiemu oku.
— Więc o samych jeno zołzach i zawłokach traktują te wszystkie bibuły? — czepiał się jeszcze Krzysztof.
— A nie, owszem — i o motylicę zawadzają…
— Polityki ani za szeląg?
— Za szeląg może by i kupił, ale sam sprzedający nie radzi tentować o towar tak nędzny.
— Także się to zraził, przez tyle lat oną nędzą się bawiąc?
— Prawdziwie… Politycy, przewidywacze, znawcy! Jedno pole należycie zorane, jeden rów z loiką wybrany, żeby przerznął i wygoił sapowatą od wieków niwę, więcej mi znaczy niż sto broszur o rządzeniu narodem.
— Zaślepienie! Sto razy powtarzam: zaślepienie! — krzyczał Cedro zbliżając twarz aż do twarzy przyjaciela i wlepiając w niego krótkowzroczne oczy.