Ledwie skończono poloneza, melodyjny walc poniósł w wir wszystką młodzież. Rafał pragnął tańczyć z panią Elżbietą, ale nie mógł pochwycić ani jednej tak szczęśliwej chwili. Zawsze z nią walcował ktoś inny albo znikała mu z oczu pełniąc obowiązki gospodyni. Tańczył tedy z osobami, które były w pobliżu, żeby przynajmniej na miejscu nie stać. Raz jeden, już około północy, przez krótką chwilę udało mu się przebiec salon trzymając swój skarb w objęciu. Zniknęły wówczas z jego mózgu słowa, ustały, zdawało się, myśli. Ani jednego wyrazu nie znalazł, choć silił się, żeby go wymówić. Milczał ze ściśniętymi zębami.
Minęła północ i Krzysztof coraz częściej począł szukać towarzysza oczyma. Rafał słyszał bicie nadchodzącej godziny w sercu, w głowie, w szpiku kości. Młodzieniec prowadzący tańce zapowiedział nowomodny taniec angielski country dance, w którym miało wziąć udział całe niemal towarzystwo. Pomimo wszelkich usiłowań, nie udało się Rafałowi tańczyć z panią Elżbietą. Dopiero los szczęśliwy zdarzył to w następnym lansjerze. Znał ów taniec jeszcze z Warszawy, wiedział tedy, że tańcząc na vis-à-vis będzie miał możność obcowania z nią w pewnych chwilach. Z przymkniętymi oczyma marzył o tym, co będzie.
O, gdybyż mógł wyznać jej mękę swej duszy! Odejść i odejść bez jednego słowa… Tancerkę swoją, pierwszą lepszą pannę z brzegu, zasypywał mnóstwem słów wesołych, dowcipnych, miłych, bezmyślnych. Bawił ją jak wesoły trzpiot, jednocześnie drwiąc z niej oczyma pełnymi odrazy i wzgardy i klnąc ją wewnątrz siebie najwstrętniejszymi przezwiskami. Wśród kaskad słów skierowanych do tancerki marzył o tamtej, córze nieba i dnia. Zaczął się taniec. Zaraz w pierwszej figurze, kiedy z panią Ołowską sam na sam został, rzekła do niego cichaczem:
— Za parę godzin…
— Co księżniczko? — wyszeptał białymi usty.
— Tak niegościnnie muszę przypomnieć… Za parę godzin pójdziecie, waćpanowie.
— Wolałbym tu umierać niż na rzece.
Rozłączył ich płynny, powabny pląs. Odeszła wśród ukłonów, z uśmiechem na przecudnym obliczu. Tylko nikły rumieniec… Ale za parę chwil znowu mu ją dał taniec. Wtedy z głębokości serca, targającego się w powrozach swych, wyszeptał:
— Księżniczko…
— Cóż to?…
— Księżniczko…
— Nie jestem już księżniczką, mości panie. Dawno już przeminęły tamte czasy…
— Dawno już przeminęły tamte czasy, a tylko moje nieszczęście…
— Cóż to waćpanu?
— Kocham cię… Na śmierć, do zatracenia duszy! Umieram z żalu za tobą… księżniczko!
Złożyła mu ukłon pełen wdzięku, dyg pełen czaru, jak kazał taniec, i zostawiła go z inną kobietą, z tancerką, którą sobie był wybrał. On szedł w taniec jedwabnymi krokami, z uśmiechem na ściśniętych wargach. Bielmo zasłaniało mu oczy, a krew ostygła w żyłach. Zdawało mu się, że już nigdy nie nadejdzie ta chwila, żeby mógł dotknąć tamtej ręki. Widziało mu się, że światła gasną, muzyka niemieje i ludzie stają zdumieni wokoło. Mijała chwila czekania. Setki w niej wieków przepłynęły. Mówiła coś do niego tancerka i on wesoło jej odpowiadał. Uśmiech wesoły wdział na twarz…
Nie, nie nadchodzi… Wabi ją już muzyka, wesoła jak śmiech serdeczny. Czy nigdy już nie nadejdzie? Czyż nie uczuje dłoni jej w swej dłoni i lazurowych oczu nie przyjmie z uwielbieniem? Odmienną falą opłynęła go muzyka, jak mowa zrozumiała, zwrócona bezpośrednio do niego. Nie wiedząc o tym wcale wykonał prawidłowo figury tańca.
Nareszcie…
Poznał ją po błękitnym powietrzu, w którym była dla niego zawsze. Poznał ją po zapachu włosów i po szeleście szat. Nie mógł własnego spojrzenia udźwignąć z ziemi. Widział jej stopy w białym atłasie i białe wstążki skrzyżowane… Oto trzyma rękę jej w swej dłoni, nieruchomą, długą, trwożliwą, miękką i subtelną jak wiązka nikłej rezedy. Oczy wciąż jeszcze nie mogą objąć postaci, nie widzą. Dusza tylko nasyca się nią, jak kwiat nasyca się mgłą nocy.
Oto mówi do niego tak cicho, ciszej niż szelest jedwabiu:
— Nie powinnam była…
— Co, księżniczko?
— Nie powinnam była pozwolić, żebyś waćpan jedną godzinę przebywał w progach tego domu. Tylko wzgląd wyższy…
— Jeszcze tylko parę godzin… Odejdę zaraz i już na wieki.
— Niech się tak stanie.
— Ani jednego słowa litości…
— O litości wspomina ten bezczelny, który się porwał…
— Pani, pani… Kochałem cię nade wszystko w życiu moim. Dlatego… To tylko chciałem powiedzieć…
— Już się dokonało.
Odeszła znów. Jak woniejący dym okurzył go dźwięk tych wyrazów. — „Już się dokonało”. — Cóż mogą znaczyć te słowa? co mogą znaczyć te słowa? co mogą znaczyć? Wszystką władzę rozumu wytężył, żeby zrozumieć. Ale nim cokolwiek ułożył w myśli, przesunęła się obok niego wśród nieustających zbliżeń i oddaleń tańca. Gdy na moment znowu byli razem, rzekła:
— Nigdy waćpan nie wrócisz tutaj? Wszak to już sam wyrzekłeś?
— Tak wyrzekłem.
— I honorem ręczysz swoim?
— Co prędzej, co prędzej uchodź — cha cha…
— Nigdy nie będziesz się waćpan starał, żeby mię widzieć?
Milczał.
— Mówże waćpan…
— Nie mogę tego przyrzekać. Jeśli żyć będę, wszelkich owszem dołożę starań, żeby skrycie widywać to miejsce. Ale o tym nikt wiedzieć nie będzie.
— Przysięgnij waćpan, że tego nie uczynisz, a może byś usłyszał coś takiego, co cię do głębi…
— Przysięgam na moje życie, na mój honor, na dobrą sławę, że nie mogę… Kocham cię…
— Zamilcz.
Po chwili mówiła znowu:
— Słuchaj, co mówię. Chciałabym zawsze tak wspominać moją w Grudnie aleję, jak ją dotąd wspominałam. Chciałabym zawsze tak samo… Lubię tę w sobie pasję. Tam to chodziłam wieczorami do szaleństwa gardzić twoją zbójecką napaścią. Tam to chodziłam patrzeć w mrok i niby na jawie widzieć twe wilcze oczy wbite we mnie jak haki, twe śmiertelnie uśmiechnięte usta, słuchać, jak w piersi serce łomoce… Jak teraz…
— Jeszcze słowo…
— Chodziłam sama w puste ciemniki tęsknic, żebyś raz jeszcze spróbował napaść tak samo i żebym cię mogła zabić od jednego ciosu, ale nie rzemiennego pręta, nie! Żebym cię mogła zabić od jednego ciosu sztyletem w huczące serce. Miałam go zawsze w pogotowiu…
— O, gdyby teraz… Od jednego ciosu!…
— Już teraz nie chcę. Przeminęło.
— Jeśli rozkażesz, to dziś nad ranem dam się rozstrzelać, ale wysłuchaj wszystkiego.
— Ciszej waćpan szeptaj, bo nam się przypatrują…
Głęboki ukłon.
Brak wzroku i tchu. Ocknął się widząc, iż należy tańczyć nową figurę. Śnił przez chwilę, iż inny zgoła człowiek jest w nim samym. Spoglądał wokoło jasnymi, uciszonymi oczyma. Pilnował w sercu płomyka cichego szczęścia. Już nie zbliżyła się w tych figurach. Dopiero w ostatniej, gdy razem na chwilę stanęli, rzekła mu: