Nie odtrącała go ani się poruszyła na swym miejscu.
Dopiero nierychło, nierychło, kiedy już serce jego było spokojne i oschły łzy na powiekach, dotknęła ręką jego czoła.
Podniósł głowę.
—Spełniłam wszystko, czego chciałeś.
— Tak jest.
— Żegnam cię.
— Żegnam cię, pani.
— Przyniosłam ci ten z albumu widok alei w Grudnie. Sama go niegdyś zrobiłam… W latach moich szczęśliwych, w dobie moich snów na jawie… Weź go sobie i miej na sercu. Nie przebiją go kule.
— Czy nie chcesz, żebym dziś umarł?
— Nie.
— Czy nigdy więcej nie mam cię ujrzeć?
— Słyszę w tym pytaniu… Nie chcę powiedzieć… Idę już stąd.
— Księżniczko!
— I cóż jeszcze!
— Ciebie jedną kochałem w życiu. Wysłuchaj mię!
— Cóż chcesz, żebym jeszcze uczyniła?
— Dziś rano umrę, jeśli zechcesz… dam się w ręce dragonów. Grób zachowa tajemnicę… Na wieki, na wieki!
— Przenigdy!
— Więc kochasz kogo innego?
— Nie powiem!
— Powiedz, na Boga!
— Sam wiesz najlepiej.
— Nic nie wiem.
— Byłeś i jesteś jeden. Będziesz zawsze.
Wstała i odsunąwszy go skierowała się ku drzwiom, którymi była weszła. Ale, nim ich dosięgła, zawołał na nią cichym szeptem oszalałej rozpaczy, ślepej niedoli, niezwyciężonej miłości. Zatrzymała się u proga. Zawahała się… Potem wróciła jęcząc cicho i gryząc zębami chustkę…
O jakiejś porze usłyszeli w pokojach na piętrze żywe, gwałtowne kroki i łoskot. Rafał wiedział, co to oznacza. Szukają go. Myślał o tym z uśmiechem nie odrywając ust od czary swego szczęścia, nie budząc się z omdlenia. Wszystko jedno. Czy umrzeć już, czy jeszcze żyć — jednego to niewarte uśmiechu. Ale na rozkaz, że ma się udać z Krzysztofem na ową wyprawę, odszedł w oka mgnieniu i stanął w swoim pokoju. W istocie szukano go na wszystkie strony. Kalwicki klął na czym świat stoi. Krzysztof był już gotów.
— Gdzieżeś ty był, wariacie, aż do tej pory! — wołał z największym gniewem.
— Jak to? Czyż ci nie wiadomo? Byłem, byłem na balu.
— Dzień się już za jaką godzinę zrobi! Przez twe guzdralstwo możemy wszyscy zginąć.
— Ale dajże pokój. Nie zginiesz. Złego diabeł tak znowu chętnie nie bierze! Kto idzie na wojnę, mój krwiożerczy rycerzu, musi mieć odwagę w każdym calu duszy i w każdej żyle. Chcesz, to pójdziemy w dzień. Cóż mi to szkodzi?
— Ubieraj się co tchu. Chwila najstosowniejsza, a tego nie ma!
— Dla mnie każda chwila nocy czy tam dnia zarówno stosowna.
— Waćpan sobie fanfaronuj i baraszkuj, ale innym razem! — złościł się Kalwicki.
— Biada mi!
— Oficeram już napoił szampanem do zupełnej miary, leży mi w poczekalni jak pień olszowy, konie czekają… Ech, ja bym wasanu zadał, żebym tak był twoim ojcem!
— A no… Bóg strzegł.
— Jeśli za dwa pacierze nie wyjedziemy, to nie ma co zaczynać, ja nie jadę. I niech was diabli!… Jestem stary człowiek, mam dzieci i wnuki.
Rafał kiwał głową. Od jednego zamachu zdzierał siebie balowe szaty. Wszystkie, nim je odrzucił, to żabot, to rękawy fraka, przesuwał koło ust, chwytał wargami, wdychał zapach i całował. Po raz ostatni upajał się cielesną wonią dotknięć, która jeszcze nie uleciała, ciepłem rozkosznych oddechów, co jeszcze nie ostygło. Cisnął wreszcie wszystko w otwartą walizę jak w grób, zatrzasnął wieko i w kilka minut wdział swój obcisły rajtrok, do którego brakowało tylko obszlegów, żeby się stał artyleryjskim mundurem. Zatrzymał kartę papieru z darowanym pejzażem i schował ją według rozkazu. Wpakował za pas parę dubeltowych pistoletów, wsunął puginał. Był gotów. Wdziali swe krótkie kożuszki, czapki — i wyszli z cicha bocznymi schodami.
Muzyka wciąż jeszcze grała i pałac huczał od tańców, teraz dopiero na dobre rozhukanych.
Miało się już pod świtanie, ale noc jeszcze stała. Prószył lotny śnieżek. Mróz pod nogami skrzypiał.
Kalwicki znikł im z oczu, a za chwilę podjechał sam ku bocznemu wejściu saniami zaprzężonymi w parę koni jak wcielone diabły, szczękających podkowami po zmarzłym śniegu. Według umowy Rafał siadł na koźle i ujął lejce. Krzysztof stanął w tyle sanek jako lokaj. Kalwicki wrócił do pałacu. Czekali chwilę. Konie na miejscu kuły nogami i prężyły się do biegu. Para z nich biła kłębami. Rafał widział ją w promykach światła padającego ze szczelin w okiennicach.
Całe jego ciało jeszcze marzyło, a głowa wciąż leżała na obłokach, w niebie rozkoszy. Słodkie szepty snuły się bez końca po wargach i jako nici pajęcze oplatały wzrok, słuch, dotykanie. Wargi jeszcze były przyduszone od pocałunków nawiecznych, a wszystka dusza przemieniła się w słupy dymów wonności.
Otwarły się drzwi. Kalwicki wyprowadził, a raczej wyniósł oficera ubranego już w futro. Dociągnął go w swych barach aż do sanek, usadowił w głównym siedzeniu, otulił mu nogi bardzo starannie i krzyknął:
— Ruszaj!
Rafał puścił konie. Polecieli w skok. Kalwicki krótkimi rozkazami wskazywał kierunek jazdy. Oficerek spity jak bela gadał wciąż do plenipotenta:
— Bin doch ganz knall… Sacra! Wer bist du eigentlich?
— Ależ tak… jawohl… panie lejtenancie!
— Sind Sie vielleicht Olowski's Freund?
— Freund? A jakże! najzupełniejszy! Jedź tam ostro, te, guzdrała! Koniom po bacie!
Rafał zaciął konie.
— Niech się pan porucznik niczego nie lęka — wołał Kalwicki Niemcowi nad uchem — mamy niezłego furmana, a i lokaj jest jaki taki, choć safanduła. Dojedziemy z paradą.
— Frau Olowski ist ja… Sind Sie vielleicht ein sogenannter Kalwicki? Frau Olowski ist aber schön…
— O, to się wie!
Konie wpadły w opłotki prowadzące do wsi i skokiem kopały się w głębokim śniegu. Mdły brzask począł się niecić na wschodzie. Wiatr nadranny ocknął się w polach.
— Co pary w koniach! — wołał Kalwicki głosem tak rozkazującym, że Rafał poddał mu się bez oporu.
Wpadli między stodoły, w ulicę wiejską. Najtęższym galopem lecieli czas jakiś utartą drogą. W pewnej chwili plenipotent kazał zawrócić na lewo, w wąski, wygrodzony wygon, wiodący w dół ku rzece. Sam stanął w saniach i poduszczał konie. Dom zajęty na kwaterę oficera stał znacznie dalej, we wsi. Gdzieś u końca drogi, którą lecieli, paliło się ognisko, i z dala już widać było przy nim szyldwacha na koniu. Gdy się ku temu ogniowi sanie pędem zbliżać zaczęły, jeździec skierował ku nim swego konia i ostrym kłusem nadjeżdżał, krzycząc z całej siły:
— Wer da! Wer da!
Ujrzeli go tuż przed sobą, osędziałego i lśniącego od polerowanych rzemieni, od wyczyszczonej stali…
Kalwicki stanął w saniach i wołał głośno:
— Herr Offizier! Herr Offizier!
Odsłonił przy tym kołnierz futra, pokazując kapelusz i twarz uśpionego oficera, który leciał mu przez ręce. Dragon stanął w strzemionach, schylił się i dobrze, szczegółowo, uważnie rzecz wybadał. Potem oddał swemu dowódcy honory wojskowe szablą, ale się z miejsca nie ruszał.
— Gdzie jest kwatera komendanta? — wrzeszczał Kalwicki straszliwą niemczyzną.