— Kapitanie komendancie, obowiązkiem to jest twoim, żebyś się nam wystarał o drugi bilard — czy to nie skandal?
— Bilardu nie mam — z powagą odpowiedział Jarzymski — ale za to mam radę dla tych, którym się chce grać, a nie mają na czym. Niech zdejmą mundury, odepną pióra, obszyją sobie czapki suknem zamiast baranka i zapiszą się u drugiego porucznika na szeregowych. Przynajmniej nie będą mieli prawa pchać się do resursy i zabierać miejsca.
— Racja! — zawołał ktoś z tłumu. — Braknie właśnie poczty do obrządzenia koni i tylu wodzów.
— Toteż zacznij awans od siebie i idź obrządzić mojego wałacha… — odciął się tamten.
— Czemu nie, jeśli o to chodzi, żeby pokazać, jaki z ciebie hołysz, skoro cię nie stać nawet na najem parobka!
— Cicho, cicho, wodzowie!… — uspokajał Jarzymski. — Nie ma o co! Teraz żołnierze doprawdy lepiej się odznaczają niż dowódcy. Wspomnijcie sobie tylko Wosińskiego i Częstochowę.
— Ba! nie zawsze się ma do czynienia z Niemcem tak tchórzliwym jak ten komendant Częstochowy. Wspomnijcie sobie tylko Tarnowskie Góry!
— Cha cha, ma rację! To prawda — wołano naokół.
— Słuchajcie — rzekł Jarzymski, uroczyście podnosząc rękę. — Mam nowe wieści. Ale naprzód… Daj no mi, Pescary, kieliszek. Chcę wypić zdrowie starego Wosińskiego.
— Niech żyje! — huknął cały tłum.
— Takich nam!
— Bić Niemca!
— No, jak w tym wypadku, to chyba sztuką w pole wywodzić, bo co do bicia… — przekrzyczał innych pierwszy mówca.
— W pole wywodzić! Filozof! Bić Niemca i kwita! Na kwaśne jabłko pludrów!
— Zaraz, nie koniec jeszcze — mówił z wolna Jarzymski nalewając sobie nowy kieliszek. — Chcę wychylić ten drugi kielich za zdrowie Trembeckiego.
— Niech żyje!
Wyjął z kieszeni papier i na poły czytając, na poły mówiąc z pamięci, głosił:
— Komunikuje mi imci pan Męciński, rotmistrz-dowódca pospolitego ruszenia w tej części województwa krakowskiego, że oddział stu szlachty pod sprawą imci pana Trembeckiego…
— Nasz oddział.
— Że, mówię, hufiec, do którego niektórzy z waszmościów panów mieli honor należeć w potyczce pod Tarnowskimi Górami, wziął grafa Henkla, landrata z Tarnowie, w zakład za panów Mieroszewskiego i Siemieńskiego i odprowadził go do twierdzy częstochowskiej. Między papierami tego landrata znaleziono odezwę do Ślązaków, wydaną przez grafa Götza, fligel-adiutanta królewsko-pruskiego, do łączenia się z wojskiem pruskim i dostarczania koni oraz żywności. Ale co najważniejsza, to to, że imci pan Trembecki zabrał po drodze 118 koni przeznaczonych dla jazdy pruskiej, a co już najmilsza dla ucha, to to, że wziął kasę królewską.
— To chwacko, to wyśmienicie! Niech żyje Trembecki!
— Ten trzeci toast — mówił z wolna Jarzymski — chcę wypić przezdrowie dwu młodzieńców z Galicji…
— Młodzieńców? Cóż za ckliwe gdakanie…
— Gdzie? kto z Galicji?
— Panów Cedry i Olbromskiego…
Krzysztof, czerwony jak burak, wstał ze swego krzesła. Rafał poszedł za jego przykładem.
— Koledzy! — mówił komendant — ci młodzieńcy przekradają się do naszych szeregów przez Wisłę! Ci młodzieńcy nie żałują swoich ognisk domowych, narażają życie — pragnąc dotrzeć do Częstochowy, ażeby wstąpić w szeregi artylerzystów! Ci młodzieńcy odrzucają moją propozycję co do kariery w naszych szeregach i postanawiają… słuchajcie, słuchajcie!… dosługiwać się stopni oficerskich od prostego kanoniera! Wnoszę ich zdrowie.
— Vivant! — huknęła kompania.
Nastała chwila ciszy. Krzysztof podniósł głowę i rzekł śmiało:
— Nie dziwcie się, waćpanowie, że jesteśmy zmieszani. Ten toast zastał nas nieprzygotowanych. Jesteśmy w drodze do naszego celu — oto i wszystko. Dziękuję w imieniu swoim i towarzysza za życzliwość dla nas. Wywdzięczając się chciałbym i ja wnieść zdrowie, a raczej… Już tedy wolne jest od niecnego wroga z prawieków, od pruskiego zdrajcy, nasze pomorskie województwo, malborskie i inowrocławskie, gnieźnieńskie i poznańskie, kaliskie i sieradzkie, ziemia wieluńska, rawska i łęczycka. Wnoszę ten toast na cześć naszej prastarej macierzy Małopolski. Na cześć i zdrowie…
— Patrzajcie no! Tęgi chłop…
— Macierzy Małopolski!…
— Dobrze gada!
— Gębę ma, jakby się pod Słomnikami rodził…
— Bestia miła, mówię wam, że serce mięknie…
— Z siebie, widzisz, gada, nie z wierzchu, tylko ze środka…
— Ale — ciągnął Krzysztof — nim ten toast wychylę w imieniu Galicji…
— Co za Galicji?
— Nie ma Galicji!
— Zbazgrał się…
— Jest, panowie bracia, jest jeszcze, przez Bóg żywy! — zawołał Krzysztof głosem twardym i nieznoszącym przeczeń. — Nim ten toast wniosę w imieniu Galicji, muszę naprzód spełnić poprzedni, który tu pito, Wosińskiego. Było to zdrowie, widać, godne, skoro je tak zacna kompania chórem podtrzymała? My przecież spod Austriaka, nie wiemy nawet, kogoście uczcili.
— Znowu z tym Austriakiem…
— Raczcież nas łaskawie oświecić…
— Który tam w gębie najobrotniejszy? Kończewski! tyś spod Wielonia… Rozkręcaj język!
Wypchnięto naprzód namiestnika przysadkowatej statury, a tęgiego co się zowie. Ten chwilę się namyślał musztrując oburącz najeżoną szopę na głowie, wreszcie dał folgę wrodzonej swadzie:
— Żeby w niewielu słowach rzecz zmieścić… taka była afera. Nocą z 17 akuratnie na 18 listopada przyszło sto koni jazdy francuskiej pod dowódcą Dechampsem do podnóża Jasnej Góry. Prawdę mówię?
— Kto cię tam wie?… Ale jedź dalej!
— A no! Trzeba zaś waszmościom wiedzieć, że w murach warowni było pięćset lutrów dobrze zaopatrzonych we wszystko. Francuzi za to nie mieli ani jednego działa. Jakże tu dobywać twierdzy samą konnicą? Śmiech!
— Chyba płacz?
— Cicho tam, nie psuj mu porządku, bo się zmyli i co innego opowie.
— Ale od czegóż dowcip? Azaliż nie ma już głów na karkach między Sarmaty! Stary, jeszcze z Naczelnikowskich czasów kapitan strzelców, imci pan Stanisław Wosiński, który prowadził garsteczkę pospolitaków z ziemie Wielońskiej, nie chwalęcy się, spędza w nocy chłopstwo okoliczne pod mury forteczne, każe temu pospólstwu rozpalić mnóstwo ognisk i uwijać się pejzanom koło ognia, żeby się wydawało, że liczne pułki piechoty oblegają Częstochowę. Dechamps znowu ze swojej strony strzelcom konnym rozdał znaki i epolety grenadierskie i partię ich wysłał do Niemca, żeby, prawi, twierdzę poddawał bez namysłu a zwłoki, bo w przeciwnym razie natychmiast szturm przypuszczony będzie i wtedy załoga co do nogi w pień wycięta.
Nie myślę, powiada, w polu, na zimnie zębami kłapać. Dobrze. Poszli, powiadają. Niemiec, ten komendant Kune, tak się przecie spietrał, że tego samego wieczora pieronem twierdzę poddał. Dopiero o świcie, kiedy już wojsko bezbronne stanęło na stoku i broń złożyło, a Francuzi z naszymi wchodzili w bramy i obejmowali Jasną Górę, przekonał się, sierota, że wydał fortecę, trzydzieści dział, magazyny i kasę nieprzyjacielowi pięć razy słabszemu i bez jednej armaty. Załoga niemiecka poszła w niewolę do Francji. Poznacie, waćpanowie, dzielnego kapitana Wosińskiego, skoro idziecie do Częstochowy, bo on tam jest teraz komendantem fortecy. Dixi.