Dzień się robił. Generał Lefebvre stanął w pierwszym szeregu ułańskim. Szedł przy nim kapitan Fortunat Skarżyński, a oprócz tego byli tam starzy znajomi: był Hupet, był Szulc młodszy, a z poruczników — Rybałtowski, Błoński, Dziurkiewicz, Ledóchowski, był brat wachmistrz, stary wyga, Pruski i drugi Skarżyński. Pierwszy i trzeci szwadron polski skrócił cugle. Broń do ataku! Runą w Prusactwo z kopyta, po polsku, co duchu w szkapach. Lancami psubratów — durch! Ich tam generał wystawił na pagórku dwanaście swoich armat i dawajże w drugi a czwarty szwadron, co im z boku, polem, zachodziły…
Ale gadki! W jednym momencie konnica pruska, dragony, huzary, bośniaki na łeb, na szyję, w drzazgi! Wgnietli toto impetem jedno w drugie, że ich własne konie stłamsiły, skłuli piechotę lancami, wyłupali jak oko dwanaście armat ze środka szyku i odstawili w tył, poza swoją liniją, dwanaście wozów kiesonowych to samo, cztery tysiące piechurów w niewolę i wszystkie, jakie ino były, bagaże. Dowódca tych Prusaków, jakisi ta Anhalt, na koniu w te pędy uciok. Dwóch pacierzy by nie zmówił, już ci było po całej batalii. Broń piechurów w kozły złożona, jeźdźcy na ziemi, łapy po boku. Nim się dzień wysoki podniósł, już ułani siadali na koń, żeby do Lignicy iść spać. Dopiero jak ze wszech piersiów buchnie nasza pieśń! Za to wszystko ich ten Hieronim tak pokochał. Pójdą tera gościńcami…
— Dokąd?
— Gościńcami, za Cesarzem.
— Ale dokąd?
— Bić się i tyla.
— Gajkoś! Toć tu…
— E, mnie tu śmierdzi między onymi, z przeproszeniem, kapitanami, porucznikami, a choćby też i pułkownikami. Panie odpuść! Pułkowniki… Nic ino pułkownik na pułkowniku, a za nim parobcy od gnoju. Widziałem przecie na własne oczy jednego, jak wziął spychać kurek karabinowy garścią z góry, a tak szczerze, aż go i urwał. Pyta go się starszy delikatnie, czemu nie strzyla: — A jakże, pada tamten, bede strzyloł, kiej mi się kurcoba urwała?… Dopiero mu w batalii pokazują, że nie trza kurcoby z góry pchać, ino za cyngiel leciuśko pociągnąć, to samo strzeli galanto. To się przecie tak zdziwił i zamartwił, że mu aże gęba otworem stanęła. Takie to chytre wojsko.
— Nie obmawiaj, nie obmawiaj, stary włóczykiju!
— No, ja ta idę do wiary, do swoich. Co mi tu za niewola ziewać z nudów! Z nas kużdemu sto bitew stoi w pamięci. Taki se Pawlikowski! W trzeciej jeich kompanii służy pod Fijałkowskim. Sam, jucha, na syngieltona wziął w niewolę 57 Szwabów piechotnych. To przecie wojska się zadziwiły i od kraja do kraja trzęsły ze śmiechu. Chciał go Moreau, generał dowodzący, natychmiast oficerem na placu mianować. — Natychmiast, powiada mu, wdziewaj szlufy, przypasuj szablę oficerską!… — A na to Pawlikowski jeno ramionami wzruszył i powiada: — Ne se lir, ne se krir, ne pe ofisie… Nagradzajże go! To mu dopiero karabin jakisi frymuśny przysłali z okuciem ze śrebła i z napisami długimi we figlasach, jako że jest rycerz nad rycerze… A bo to jeden jedyny? Kużden widział na oczy świat szeroki, ziemię włoską, ziemię francuską, Niemce, góry, morza, wielkich bohatyrów i straszne dzieła wojenne. Cóż mnie po tym, żeby mi miał bele fąfel przewodzić, co jeszcze od smrodu prochowego poczciwie nie kichnął!
— Taka to subordynacja!
— Jak jeno do Kalisza przyjdziewa, zaraz idę do szefa i wykładam. Tam i oni w tym Kaliszu mieli mieć swoje dépôt. Dopóki my instruktorami — a no to uczę toto ciaciastwo dzień dnia. A tera pokój! Wyborowa kompania — śmiech! Ja bym im pokazał wyborową kompanią, toby się w mysie dziury zmieścili ze wstydu. Niechże ich ta uczy, kto umie. A ja nie dyrektor. My są rycerze. Ja bez wojaczki — jak siodło bez konia. Jeszcze bym się rozpił albo, czego Boże zachowaj, obabił…
Po chwili szeptał jeszcze ciszej:
— Paniczu! chodźwa se oba… Z was będzie rycerz. Przeciem widział waszą jazdę i złożenie. Od maleńkości woma noga stawała w strzemię. Zmarnują waju te guwernery.
— Nie ma strachu.
— Jakom spojrzał na ubiór tamtego kamrata, na moderunek, na pałasz — Maryja!
— No?
— Takie same mają barwy, jakie my jeszcze w 1802 roku we Vigevano dostali granat z żółtym. Czapka na łbie wysoka, granatowa, sukienna, pikowana. Przy niej białe kordony. Kita! Tyla! Na froncie ma półsłońce z orłem.
— Z jakim?
— A diabli go ta wiedzą, z jakim!
— Z francuskim, bo to przecie nie polski pułk.
— Juści, pewno że z francuskim, bo ze skarbu cesarskiego będą dzień dnia dziesięć su lenungu brali. — Orzeł, mówię, a nad nim dwie lance skrzyżowane. Ten jeszcze mój komiliton był z kompanii grenadierskiej, to miał przy czapie kitę czerwoną jak ogień. Kurtka na nim granatowa, Panie święty, jak ulał, a wyłogi, rabaty, wypustki i lampasy na paradnych spodniach precz wokół żółte. Guzików ma u kurty dziewięć okrągłych a wypukłych. Huzarskie im tera guziki dali, odmienne od naszych dawniejszych. Spodnie paradne ma do samych kostek, na buty wykładane, z dwoma lampasami żółtymi, a na co dzień ma ci znowu szare rajtuzy z jednym lampasem granatowym. Codzienne rajtuzy wdziewamy, powiada, zimowym czasem na tamte paradne, a zapinają się z boku nogi na osiemnaście guzików. W deszcz, w plutę jedziesz jak w futerale zapięty. Nie przemokniesz, choćbyś i chciał. Oficer ma płaszcz granatowy, okrągły, z białym kołnierzem, a żołnierz ma płaszcz biały, obfity, bez rękawów. Róg prawy zadasz na lewe ramię, toś jak w kołdrę zawinięty. Trzy doby możesz na ulewnym deszczu stoić! Strasznie to piękny strój… Żołnierz ma ci akselbanty z lewego ramienia, żeby mu w robocie lancą nie przeszkadzały, oficer ma je z prawego ramienia. Pendenty z białej skóry, klamry żółte. Na pendent ma jeszcze pas niciany w pręgi białe z granatowym. Oficerski strój — ten by dopiero paniczowi śpilował! Na paradę ma oficer szarfy srebrne, ładownicę przez piersi. Czapraki na siodłach mają ostro ścinane, z huzarska, granatowego koloru. Wypustki na nich żółte, a galony znowu srebrne. Na tylnych rogach cesarzowa litera z koroną.
— Gadaj no: a lance jakież?
— Lance mają niewysokie. Nie włócznia ci to, nie dzida, nie pika, nie kopia husarska, ino broń ścigła, prędka, do dłoni, do prawicy wraz. Letka! pięć łokci będzie miała. Jak rosły chłop stanie w czapie, tylec na ziemi postawi u nogi, to ma chorągiewkę tej lancy nad samym denkiem czapy. Chorągiewki mają jako i my: gładkie, białe z czerwonym. Od tylca ma lanca piękne okucie. Pośrodku ma temlak z białego rzemienia do zakładania na przedramię. Przy obu strzemionach stoi otworem i czeka na tylec lancy tulejka, trokami do puśliska przymocowana. Bije się w pałasze, to lancę rzuci w lewą tulejkę. A pałasze mają sieczne, z żółtymi jedlcami. Temlaki przy nich z białej skóry… Paniczu, wam by pasował okropnie ten lansjerski strój!
— Próżno mi pochlebiasz.
— Po sprawiedliwości mówię… Abom to nie widział? Na koniu siedzi, jakby go mutrami przykręcił, sam towarzysza obrządzi, rozsiodła i okulbaczy jak rataj, i jeszcze dotychczas nawet nie sierżant, jako że jest niedbający. Są w naszych szeregach takie niedbające chłopy. Niemałom ich widział. Bije się na śmierć, kużden trud śmiertelny zniesie, zginie bez jednego słowa. Choroba wie, co to za ludzie są takie! Niejednegom już, mówię, napotkał we włoskich legiach, a dotychczas nie wiem, skąd się bierą.
A są i inne. Będzie ci jechał na szkapie jak Żyd z obwarzankami, nie wie na żywy Bóg, co zganić, a co pochwalić w glicie, ale od razu z niego kapitan, bo ma folwark w tej samej parafii co grosmajor. A my między obcym narodem szewrony brali. Dopiero jakeś czterem, piąci nacjom pokazał sarmackie męstwo, a najstarszych wiarusów zdumiał, że japy rozdziawiali i szmer szedł między pułkami, dopiero jakeś dobre imię a honor całego legionu podwyższył walnym uczynkiem, dopiero ci ten galonik naszyć kazali. Nasze sztaboficery z prostej wiary wyrosły. Paniczu, chodźwa w lansjery!