Выбрать главу

Krzysztof co prędzej chwycił ją za ramię i pociągnął przemocą. Wlókł ją jak szczenię, kąsającą mu ręce, aż do drzwi. Rozwarł je uderzeniem nogi. Zatrzasnął za sobą po przestąpieniu progu. Tam uwolnił jej ramię. Stał się z niego w mgnieniu oka wiedeński salonowiec. Złożył jej skromny, a najpiękniejszy ze swoich eks-ukłonów i gestem uprzejmym wskazał, że jeśli taka jest jej wola, może się oddalić z tego miejsca, dokąd chce. Tchu mu brakło w piersiach. Ledwie zdołał wykaszlać:

Mademoiselle

Stała przed nim blada, zbielała jak śnieg. Jej oczy, co własny swój blask miały jak słońce, tkwiły w jego twarzy. Drżały usta. Nie mówiąc słowa złożyła mu ukłon panieński, dyg salonowy. Odwróciła się i odeszła wolno w głąb pokoju. Znikła za drzwiami. On szedł za nią o kilka kroków, nieświadom tego, co się z nim dzieje. Był w owej chwili nie jak człowiek, lecz jak bezcielesne pożądanie widoku piękności. Szedł nie wiedząc o tym, że idzie.

Doświadczał błogiego olśnienia, że się oddala w zaświaty za duszą swoją, która go wiedzie w błogosławione dziedziny. Było szczęście dotykalne, żywe, całe w każdym z tych jego kroków. Znikła już, a on ją jeszcze widział przed sobą oddalającą się szeregiem ruchów, których piękności pamięć nie może w sobie zamknąć, oko nie może zmieścić w swym polu, a słowo nie jest zdolne wyrazić. Każda z chwil, upływająca między jednym jej poruszeniem a drugim, trwała jeszcze, jako wcielenie najwyższej rozkoszy. Piękna doncella nie obróciła się wchodząc we drzwi napotkane. Zostawiła je otworem.

Zapomniał, że broni nie ma w ręku, że karabin zostawił w pokoju sześciu ujarzmionych dam. Raz spojrzy, dokąd też poszła. Raz rzuci okiem. Może jeszcze zalśnią przed nim te oczy wieczne, oczy żywota…

Wszedł we drzwi i postąpił kilka jeszcze kroków. Nagle zdało mu się, że mdleje, że stracił przytomność. Zaćmiło mu się w oczach. Usłyszał za sobą łoskot drzwi zatrzaśniętych. Palce-szpony, palce-pazury wpiły się w jego gardziel. Ze dwadzieścia rąk czepiło się ramion, nóg, bioder, kolan. Podbito mu nogi, chwycono go za kołnierz i akselbanty. Szarpnięty niespodziewanie, stracił równowagę i runął na wznak jak długi.

Z nim razem zwaliła się na ziemię i przydusiła go kupa starych i podstarzałych bab, wyrzucona za drzwi. Zdradziecko go napadły. Leżał teraz pod istną stertą zwalisk, usiłując przez chwilę złapać cały oddech i pierwszą z brzega myśl. Tymczasem wszystkie te wyschłe łapy, kościste, poskrzywiane knykcie wbijały się weń jak gwoździe, jak haki stalowe, szarpały go jak obcęgi.

— Nic to innego, tylko odwet za tamte damy… — myślał sobie ociężale, trzęsąc się ze śmiechu. — Ależ, matrony… Nie jestem w stanie…

Pantofle zatupotały… Baby-truposze szepcą, jedna przez drugą, szepcą, szepcą… Jeden wyraz jakiś syczy, świszcze, rzegocze w ich spróchniałych zębach. Coraz natarczywiej, prędzej, namiętniej bełkocą to słowo…

Spróbował poruszyć się z jednego boku, z drugiego… Ani mowy! Ręce rozkrzyżowane i, zda się, bretnalami do ziemi przybite. Każdą z nich dziesięć ciotek trzyma ze wszech sił.

— Jak to? — począł mamrotać do nich po polsku — więc ja jeden… Mamże dać zadośćuczynienie, o sympatyczne staruszki… Biada mi!

Zgromadził w sobie siły, długo nabierał pełne płuca tchu, a wreszcie porwał się z miejsca. Ruszył z posad kopiec babski. Kilka spadło z wierzchołka. Poczęły jeszcze zacieklej biegać, szeptać i znowu kłaść się na wierzch stosu. Nagle jakaś straszliwa łapa, sucha, z żelaznymi stawami, które kłuły jak trzpienie, chwyciła go za gardziel. Wymacała krtań i zdusiła. Płaty krwi załopotały mu w źrenicach, a ogień buchnął w czerep. Ostatnim wysiłkiem zgiął kark, huknął naprzód głową dla złapania tchu i trafił zębami na żyły i ścięgna tej łapy, co go dusiła. Chwycił z całej siły i ciął szczękami. Szarpnął. Rozległ się krzyk. Łapa puściła. Wtedy co tchu w piersi zaczął wołać:

— Ratunku! Na pomoc! Na pomoc!

Dokoła jego piersi, głowy, szyi — ruch rąk, szepty, gwar.

Szarpią go, siepią, drą pazurami. Coś sobie wzajem z ręki do ręki podają, jedna drugiej z chargotem wydziera.

Zobaczył sztylet. Chwila ciszy, Sapią na nim wszystkie ze świstem. Oto jakaś jedna ręka sunie się od dołu po jego piersiach. Szuka, medytuje… Wstrzymała się nad sercem.

Ostrze skierowane wpiera się z lekka w mundur badając pulsujące tętno. Rozwarł przerażone oczy… Krew lodem się ścina. Cudowne nad nim oczy… Źrenica patrzy w źrenicę. Półotwarte usta ciężko, śmiertelnie dyszą. Teraz ją dopiero poznał… Onaż to na nim leży?

— Jakże cię kocham… — szepnął chwytając dech w piersi.

W tej samej chwili, nie myśląc o niczym, udźwignął głowę, wytężył wszystkie siły i przysunął usta do gorejących warg. Sztylet w ręku cudnej dziewczyny zachwiał się, zakołysał, zawahał. Cedro szarpnął w owej chwili prawą rękę. Wydarł ją z pazurów babskich, wywlókł palce spomiędzy śrub i haków, zgiął łokieć nadmiernym wysiłkiem i dłoń przyciągnął ku sobie. Chwilę gotował cios. Zadał go z dołu we wszystek pokład babskiego próchna, które na nim leżało. Za chwilę wsunął dłoń między swe ciało i ciało dziewczyny, żeby jej z ręki wydrzeć niebezpieczny sztylet. Ale nie sztylet napotkała ręka. Zapomniał o śmierci wiszącej, o nożu na sercu. Cudna Aragonka rzuciła się do góry najgwałtowniejszym z ruchów dziewiczych. Jakaś inna, doświadczeńsza dłoń porwała w tejże chwili rękojeść puginału.

Ale oto rozległ się trzask wywalonych drzwi. Tupot nóg! Krzyk przeraźliwy… W mgnieniu oka na dywany posadzki rzygnęła krew. Woltyżerowie wpadali koleją. Widząc towarzysza na ziemi i sądząc, że jest zamordowany, nie przepuszczali babom. By się długo nie bawić, chwytali stare wiedźmy, nim zdołały wstać z ziemi, jedną po drugiej we dwu za łeb, za nogi — i wprost z progu drzwi ciskali za poręcz balkonu na podwórze, z drugiego piętra.

Cedro leżał dość jeszcze długo. Nareszcie dźwignął się z ziemi jak ciężko pijany. We łbie mu się mąciło, w źrenicach biegały płomyki. Z mozołem zbierał się, prostował, wyciągał ręce, kładł czapkę. Skoro stanął na nogach i rozejrzał się wokoło, co tchu pobiegł po karabin, który był w sąsiednich pokojach zostawił. Wracając z bronią w ręku do towarzyszów ujrzał śliczną swoją panienkę w ręku jednego z piechurów.

Zbliżył się wraz do tego wiarusa o krok i rzekł z całej duszy:

— Bracie, zaklinam cię — puść ją!

Tamten ani myślał puszczać. Mrugnął tylko chytrze na kolegów, żeby ułana odciągnęli i zabrali ze sobą. Ale Cedro położył mu rękę na ramieniu i rzekł prosto w ślepie:

— Mówię do ciebie drugi raz — puść ją!

— A żebyś wiedział, ty czapo, że nie puszczę! Żebyś wiedział! „Bracie, zaklinam cię…”. Komediant z teatru… Miałeś czas… A teraz moja kolejka! Krzos, weź ino na bok tego draba!

Cedro wyrwał zza pasa pistolet i w mgnieniu oka postawił mu lufę między oczyma, mówiąc od jednego tchu:

— No!

— To ja ciebie, ślepago, od haniebnej śmierci wybawił, babów za ciebie ze sześć sztuk bagnetem rozdarł, a ty mi dzieuchy bronisz!

— Bronię!

— Chyba ja w pułku jednego kamrata nie mam, jeśli ty dzisiejszego wieczora doczekasz…

— Puścisz, psubracie?!