Выбрать главу

— Chybaby na świecie żadnej sprawiedliwości nie było, żeby tobie to na sucho uszło! A i cóż wy, koledzy?

Hiszpanka wyśliznęła się z rąk woltyżera. Czepiając się drżącymi dłońmi sprzętów, okien, drzwi, szła dokądś. Piechury spojrzały po sobie strasznymi oczyma. Milczeli.

— To już chyba chodźmy… — rzekł wreszcie jeden.

— Chodźmy… — rzekł drugi.

Krzysztof obciągał na sobie kurtkę i zabierał się do wyjścia.

— Słuchaj no, panie jeździec, a tobie z nami wara! Ty idziesz z tela osobno…

— Osobno, osobno…

— No, żeby zaś… My są piechota, a ty co tu robisz?

— Dobrze, dobrze…

— Za rabunkiem z karabinem piechotnym chadzasz po domach? Rycerz!

— Idę z rozkazu, jako i wy.

— Czego chcesz z nami łazić?

— Takiemu, co sam bez komendy łazi — kula w łeb.

— A bo i pewnie: kula w łeb! — wrzasnął drugi.

— To strzelaj, gałganie! — zawołał Cedro.

— No, żebyś tylko drugi raz nie komenderował…

— Chodźmy, koledzy.

— A tobie wara z nami!

— Mójże, kawaler…

— Jeździec!

— Francuski pudel!

— Galant!

— Hrabia!

— Tkliwy kokiet!

— Czekaj, szepnie się między lansjery, jak cię to stuletnie baby na podłodze koziorem żgały po żebrach, a tyś im radeczki dać nie mógł…

— Byłyby cię ładnie oporządziły, żeby nie ja…

— Kto wie, co one z nim zrobiły?

— Trzech groszy bym nie dał…

— Cha, cha… jak mamę kocham!

— Jakże on teraz, towarzysze, przed obliczem swej bogdanki stanie?

— Konik polny…

— A jakiego to tonu ze siebie dobył, słyszeliście!

Ruszyli w tę stronę skąd przyszli. Cedro rzeczywiście nie myślał iść z nimi. Siadł we framudze okna i bezmyślnie patrzał na stygnące trupy starych niewiast, na kałuże krwi i połamane sprzęty.

Zdawało mu się, że rozważa w tej chwili, co czynić dalej. W gruncie rzeczy drzemał, był w stanie pół snu, pół jawy. Widział i słyszał coraz niedokładniej… Zbudził go łoskot. Pękały gdzieś daleko drzwi, waliły się stoły i szafy zatarasowujące. Woltyżerowie szli nazad z pośpiechem wołając do Krzysztofa:

— Tłum na nas idzie!

— Wyłamały drzwi na dole!

— Banda!

— Idą…

Pobiegli wszyscy na ów balkon okalający podwórze. Obszedłszy go do połowy, z drugiej strony dziedzińca napotkali schody szersze od tych, którymi wdarli się do tego domu. Zaczęli ostrożnie, bacząc na wszystko, schodzić tamtędy w dół. Gdy zstąpili na wysokość pierwszego piętra i przechylili się przez balustradę schodów, ujrzeli wąską sień sklepioną. W końcu tej sieni były kute drzwi zamknięte na sztabę i zabarykadowane na głucho workami wełny, wańtuchami piasku, kamieniami, żelastwem i wszelkim rupieciem. Z tamtej strony, za tą bramą, wrzała bitwa. Słuchali chwilę w milczeniu jej obłąkanych odgłosów… Zrozumieli, że te drzwi prowadzą wprost na ulicę Engracia. Co tchu zaczęli odkładać na bok kamienie, odciągać worki za zawitki, odwalać graty. Już mieli oderwać żelazną sztabę i rozewrzeć bramę, kiedy Krzos rzekł szeptem:

— No, wiecie, chłopcy, że teraz albo nasza nagła śmierć, albo nasza głośna chwała! To wam trza wiedzieć, że za tymi drzwiami jest główna siła Spaniolów. Tak miarkuję, że wyjdziemy w sam środeczek, między dwie barykady… Ale już nie ma nam kaj iść. Za nami idą i za moment tu będą. A jak zobaczą, jakiego to my im ta piwa nawarzyli, co my zrobili jeich ciociom, a jakie kuku kuzynkom…

— Odwalać!

— Czekajcie, czekajcie, jeszcze moment! — zawołał Cedro zstępując za nimi z góry.

Gdy szedł po schodach ostatni i z dala od grupy, zobaczył na prawej ręce niewielkie drzwi, prowadzące do izby na piętrze. Otworzył je i co tchu przywołał towarzyszów.

— Czego tam? — wołali.

— O co mu idzie?

— Jucha, Scypion Afrykański Młodszy…

— Stąd dopiero będziecie mogli prażyć!… — wołał Krzysztof.

— Co ty tam możesz wiedzieć, skąd prażyć…

— Blondyn!…

Pobiegli jednak ku niemu. W niewielkim pokoju, do którego weszli, znaleźli kilkunastu zabitych żołnierzy hiszpańskich. Leżeli na ziemi i na sprzętach. Znoszono tu, widać, z ulicy i rzucano w popłochu ciężko rannych w bitwie ulicznej, a potem w zapale walki zapomniano o nich. Leżeli, rzuceni na wznak i na twarz. Pełzali, widać, w przedśmiertnej agonii na wsze strony jak snące raki, a wreszcie wygaśli kolejno w dusznej, kamiennej izbie. Teraz, po wypuszczeniu z siebie kałuż skrzepłej krwi, spali bladzi ze straszliwym natchnieniem w zwiedzionych brwiach, w rozwartych ustach, z których krzyk zemsty jeszcze zdawał się lecieć… Jednemu wywaliło się z nozdrzy rozbitego nosa tyle krwi, że z niej powstała na ustach i brodzie skorupa nikiej larwa opuszczona z zadumanego czoła, z oczu we łzach. Drugi miał głowę rozwaloną czerepem granatu a usta skrzywione takim bólem, że widok ich dźwigał z piersi przemocą westchnienie.

Woltyżerowie odgarnęli ich z drogi uderzeniem nóg i przedarli się do dwu wąskich okien, zasłonionych od wewnątrz drewnianymi okiennicami. Okna te, ze dworu opatrzone w żelazne kosze ze sztab kutych ozdobnie, wychodziły na ulicę Engracia, w miejscu jeszcze niezdobytym przez następujące szeregi. Tuż w ulicy była barykada, na której walczyła banda obrońców. Naprzeciwko wznosiły się mury klasztoru Panien Jerozolimskich. Za tymi gmachami, które tworzyły całą dzielnicę, prawie kwadrat opasany czterema przecznicami, widać było prześliczne ogrody klasztoru, pełne cienników cyprysowych, czarnych mirtowych kwadratów, podobnych z oddalenia do tkaniny przecudnej z bezcennego aksamitu, pełne rozpierzchłych palm i magnoliowych alei. W głębi czerniały budynki gospodarskie i sam konwent, frontem zwrócony do poprzecznej uliczki.

Od strony głównej arterii Engracia wznosił się posępny czarny kościół z wyniosłą wieżą. Z tej to wieży waliły w szturmujących Francuzów małe armatki, padały ręczne granaty, spadały cegły i lała się wrząca woda.

Woltyżerowie nabili starannie broń, zawarli za sobą drzwi. Raptem, otwarłszy obadwa okna, wydali gromki okrzyk.

Zarazem wytknąwszy lufy karabinów zaczęli strzelać w Hiszpanów jak do celu, niechybnie. Dostrzeżono ich zaraz na wieży Panien Jerozolimskich, na barykadzie i w szeregach francusko-polskich. Wzmógł się atak. Zaczęły koło głów trzaskać kule i rypać kamienne obramowania okien. Jedna z nich trafiła żołnierza Zielińskiego w skroń. Runął na wznak, trzepnął rękoma. Gwałtownie, przez kilka chwil, nogi jego kopały mur. Potem westchnął i ucichł.

Cedro nie miał dostępu do okna. Zaczął chodzić między trupami nie unikając bynajmniej ich widoku, ale ich prawie nie dostrzegając. Był już obojętny na barwę krwi, kształt rany i obraz śmierci. Zadawał sobie wciąż pewne pytanie. Nieprzezwyciężona nuda wlekła się za nim, oplątywała stopy, jak kajdany ściskała ręce.

Zadawał sobie pytanie, gdzie też jest w danej chwili doncella? W którym jest miejscu? Nie marzył wcale o tym, żeby do niej mówić, ani o tym, żeby ją widzieć… Tylko tę posiąść wiadomość, że jest. Nie zdając sobie wcale z tego sprawy ciągnął chceniem do tego tylko, ażeby wszystko raz skończyć, ażeby nareszcie do licha usnąć. Runąć na twarz między takich oto — i spoczywać na wieki wieczne. Przeczuwał przecie, że się w pamięci pod żelaznym jej wiekiem palą wszystkie widziane sprawy, że się bez przerwy w miękkich zwojach mózgu, jakby pod nieubłaganym rylcem sztycharza w twardej miedzi, żłobią wszystkie obrazy. Tyle tylko szczęścia, że nie ma czasu, więc ich nie widno. Paść na twarz i zgnić jako i ci, którzy leżą. Zgnić tak, żeby razem zgasły i wygniły żyjące potajemnie, zdradzieckie myśli, myśli tchórzliwe i zrozpaczone, nie żołnierskie, lecz zaiste babskie, dziewczyńskie, chłopięce. Może by ustał ów chytrze niemy kierat mózgu! Czemuż nie pchnęła wtedy sztyletem do dna, do gruntu, po rękojeści poprzecznicę? Czemuż nie pchnęła i nie zabiła po męsku jako on starego księdza? Żeby głuchoniema podłoga zmuszona była oddać głos: — Dokonałeś!