Potyczka
W nocy z 14 na 15 sierpnia generał Verdier odstąpił od oblężenia Saragossy. Nie było sposobu zdobyć jej wstępnym bojem.
Krzysztof Cedro już od dnia 6 sierpnia znajdował się w Monte Torrero. W dniu 5 sierpnia został na ulicy Cosso raniony w udo odłamkiem granatu, wskutek czego nie mógł uczestniczyć w dalszych działaniach. Leżał w baraku szpitalnym aż do chwili wymarszu wojsk francuskich w górę rzeki Ebro, a w stronę Tudeli. Pod koniec tygodnia swego wypoczynku należał zresztą do lżejszych robót minierów przy zakładaniu prochów.
Trzeci szwadron lansjerów polskich wyszedł ostatni z Monte Torrero z improwizowaną artylerią Hupeta. Nie dochodząc do rzeki Xalon wojska francuskie zatrzymały się w oczekiwaniu na wybuch min. Cedro był jeszcze znużony chorobą. Szczególna w tym czasie zaszła w nim zmiana: uspokoił się i wzmocnił. Stał się jak gdyby dojrzały, stały i nieprzebłagany, i nieugięty w swej obojętności. Znalazł bezwiednie w tym nastroju duszy wyjście z labiryntu moralnych drgań i niepokojów.
Oto nadeszła chwila długiej niepewności, naprężonego oczekiwania w milczeniu. Słychać było tylko huk rzeki Xalon. Kapitan minierów, który był prochy zakładał i zapaleniem lontów kierował, wydobył z olstrów pistolet, żeby w łeb sobie strzelić, jeśli wybuch wcale nie nastąpi. Dla Cedry była ta chwila daleko bardziej obojętna niż dla starych wyjadaczów, dla wytrawnych łazęgów włoskich i młodych wisusów, a zbójców z temperamentu. Taką ciszę i spokojność wewnętrzną przeżywał we Francji czasu wielkich marszów pułkowych. Czekał teraz na wybuch, jak w teatrze oczekuje się na oświetlenie ogniem bengalskim efektownej grupy dziewic. Jeżeli doświadczał jakiej przykrości, to było nią zwątpienie o tym wybuchu.
Ale oto, na szczęście dla kapitana minierów, głucho jęknęła i zatrzęsła się ziemia, a łoskot oddały góry Aragonii. Słupy ognia, fontanny dymu, gejzery kamienia i chmury gruzu buchnęły w niebo. W nich ludzie magali kozły w powietrzu jak zastrzelone w lot ptaki.
Ruszono w marsz dawną drogą przez Alagon, Mallen ku Tudeli wśród nieustających napastowań chłopów, zorganizowanych w bandy powstańcze zwane guerillas. Wojska regularne Don José Palafoxa y Melcy szły w te tropy. Pułk lansjerów stanął wreszcie obozem w budach drewnianych kleconych naprędce, nad samą rzeką Ebro. Był wysunięty w stronę nieprzyjaciela i nie miał chwili spoczynku. Konie stały w błocie i glinie rozmiękłej, toteż dostawały grudy i ochwatu. Szczury wodne nie dawały żołnierzom spać po nocach. A noce były już nadzwyczajnie zimne. Zaczęły bić deszcze jesienne. Toteż rozkoszą niemal była dla żołnierza każda wyprawa.
Krzysztof uwolnił się z artylerii, wrócił do szwadronu i lancy. Robił nią już od dawna i świetnie wszystkie maniements, wolty i piruety. Wykazał w potyczkach sprawność zupełną. Kiedy poprzednio w górach otaczających Saragossę wyuczył się przede wszystkim przebijać ordynarnych chłopów w ognistym natarciu, teraz ćwiczył się w sposobach walki z regularną konnicą. Był tedy już niezwalczony w zwykłym, wysadzającym z siodła „broń do ataku!” — w szarżach en-avant-pointez! — w parowaniu w lewo czy w prawo, w zdradzieckich, wściekłych a niezwalczonych ciosach w tył i w bok. Uczył się tylko jeszcze pod Tudelą od mistrza Gajkosia najtrudniejszych napaści par le moulinet, zadawanych z wysoka, sponad głowy, kiedy się lancę trzyma lekko między palcami, a cała moc cielesna i siła ciosu spoczywa w palcu wskazującym. Były to piorunowe, a lekkie pociski w twarz, między oczy, w gardło wroga, a raczej wrogów. Gajkoś miał możność codziennie pokazywać uczniowi, jak te „prztyki” rozdawać w obskoczeniu. Rzucali się tedy dla nauki, praktyki i przykładu w gęstwinę hiszpańskiej konnicy, guerilleros, lub regularnej piechoty samowtór czy samotrzeć w moment po salwie strzałów, zanim tamci mogli broń nabić. Skokiem, co siły w bachmacie, wpadali w tłum. Byli niedosięgli ani dla bagnetu, ani dla szabli. Sztuka walki z przemagającym stokroć tłumem polegała na tym, że grot lancy niweczył opór nieprzyjaciela w odległości sześciu łokci od piersi ułana. Żołnierz hiszpański, pragnąc cios zadać, musiał zbliżać się o dwa i trzy kroki. Furkot chorągiewki i błysk ostrza tworzył wnet wolne koła. Wokół trzech jeźdźców na koniach powstawały trzy place, a pierwsza luka stanowiła dla nich jakoby wyłom w murze fortecy. Widziano też nieraz pod Tudelą iście fenomenalne zjawiska. Bataliony piechoty i szwadrony jazdy hiszpańskiej rozsypywały się i pierzchały w pole jak zgraja dzieci przed byle garsteczką ułańską pędzącą z kopyta.
Długo trwały te codzienne lekcje i korepetycje nad rzeką Ebro, bo aż do wielkiej i sławnej bitwy pod Tudelą w dniu 23 listopada. Po tej bitwie, gdzie bataliony piesze legii, pierwszy pułkownika Kąsinowskiego i drugi, w którym walczył kapitan Wyganowski — wsławiły się męstwem nieustraszonym, zlały krwią ziemię i przyczyniły się przeważnie do wielkiego pogromu Hiszpanów — Krzysztof Cedro po szarży w tej bitwie został oficerem. Zaliczono mu służbę w przykopach pod Hupetem jako pierwsze awanse na brygadiera i na stopień maréchal de logis. Zakwitł teraz w swoim szwadronie jako pan lieutenant en seconde. Musiał się wkupić do koła, nabyć od kolegów okucie srebrne do daszka, łańcuszek do podpinania, szlify i hafty munduru, czapraka, akselbanty przerzucić na prawe ramię, rzemienie wszystkie safianem podszyć…
Sprawiło mu to niemałą radość, że nareszcie dosłużył się stopnia. Oficerowie powitali go życzliwie, znali go już bowiem dobrze, wiedzieli, co zacz jest na koniu, w ręce, w polu i pod dachem. Niejednemu z prostszej sfery pochlebiało nawet koleżeństwo z tym austriackim „hrabią”. Ujrzał się też „hrabia” otoczony przyjaciółmi co się nazywa. Duszę gotowi byli za niego położyć… Wina nie brakowało w tych miejscach — można się było nim na śmierć zapić wyznając sobie wzajem braterskie uczucia. Były jeszcze i uboczne powody tak serdecznego przyjęcia nowego porucznika. Oto z pułku szwoleżerów gwardii przysłano w tym czasie do zajęcia miejsc oficerskich sześciu jeźdźców. Byli to panowie: Stadnicki, Dominik Runowski, Sawicki, Adam Radłowski, Józefat Kadłubiński i Teofil Mikułowski. Sztab ułański, a nade wszystko młodzież bez stopnia, czyhająca na odznaczenie, z wielką niechęcią przyjęła gwardiaków. Ci przybysze zagradzali drogę do awansu istotnie zasłużonym, a nadto przybywając od boku Cesarza i z wielkiego świata mieli na obliczach marsa wyniosłości i protekcjonalne uśmieszki. Cedro, którego widziano, jak pracowicie dostawiał do obozu ciołki i owce, jak harował w rowach pod Saragossą i darł się z karabinem na barykadę, zyskiwał tym większą, na złość frantom szwoleżerskim okazywaną sympatię.
W przeciwieństwie do szyku żołnierskiego, w którym żył dotychczas, składającego się ze starych wilków, lwów, hien i dzików-pojedynków, w przeciwieństwie do surowych służalców, do nieubłaganych kondotierów i srogich a ślepych żołdaków — znalazł się teraz w otoczeniu delikatniejszym, młodszym i bardziej ludzkim. Czuł to, że sam przewyższa kompanię oficerską zimną czerstwością, którą był nasiąkł w tłumie wiary. Męstwo w gronie, które powiększył, nie było jeszcze ową kamienną dzikością, sława tu świeciła na ostrzach szabel, honor był dźwignią i miłość dalekiej ziemi zakonem dusz. Nie wszystkich zresztą… Cedro stał się oficerem całą gębą, przyjął ryczałtem wszystkie zalety i wady tego stanu z pokorą a bez zastrzeżeń, jak prozelita świeżo nawrócony przyjmuje nie tylko rytuał, ale i związany z nim w życiu całkowity modus vivendi. Już po upływie kilku dni w stanie nowego dostojeństwa spostrzegł, że przewyższa wielu kolegów wiedzą wojskową i doświadczeniem. Rzadko który z młodszych był tak długo jak on był właśnie prostym żołnierzem. Rzadko który walczył tak jak on w Saragossie i pod Tudelą…