Выбрать главу

Spod Tudeli, w ślad za cofającym się w popłochu dowódcą Hiszpanów Peña, który zajął miejsce Castañosa, marszałek Ney pociągnął do Tarazona, a stamtąd górami, drogą równoległą do doliny rzeki Ebro, aż do Plasencji. Z Plasencji wzdłuż rzeki Xalon ciągniono ku południowi na Muela, El Almunia, Morata — starorzymskim szlakiem wojennym, odwieczną drogą z Caesaraugusty do Mantui Carpetanorum, czyli Madrytu, na Bilbilis…

Wiedziano już w wojsku, że Napoleon jest na ziemi hiszpańskiej i że równolegle zdąża do Madrytu na Burgos. Sto koni jazdy polskiej pod grosmajorem Klickim poszło z marszałkami Moncey i Lannesem znowu pod Saragossę, w ślad za Palafoxem, który szedł zamknąć się w straszliwym mieście, ażeby wypełnić nieśmiertelne dzieło drugiej obrony…

Generał Lefebvre-Desnouttes dowodził jazdą korpusu szóstego, który szedł przodem dla połączenia się z główną armią. Pierwszy raz na własne oczy ujrzawszy tak olbrzymią porażkę osiemdziesięciu tysięcy hiszpańskiego ludu pod Tudelą przez armie marszałków Lannesa, Neya i Victora, Cedro nabrał pewności siebie i ślepej wiary w szablę ułańską.

Były ciągłe deszcze i srożyły się wichry, gdy armia francuska szła górskimi drogami Aragonii w stronę Calatayud. Żołnierz polski odznaczał się czerstwością zdrowia i wytrzymałością na zimno. Więc kiedy Francuzów tłumy wleczono w furgonach, kawaleria nadwiślańska szła wciąż, zdrowa jak rydz, w przednim szyku. We dwa dni po pogromie tudelskim podjazdy ułanów zbliżały się do Calatayud. Armia była dosyć daleko. Wśród deszczu i przelatujących chamer śnieżycy widziano przednie straże jazdy hiszpańskiej. Kiedy szwadron trzeci zbliżył się do tawerny zwanej Burviedro i wstąpił na górską płaszczyznę otaczającą to miejsce, dały się słyszeć z gór otaczających strzały armatnie. Szwadron stanął na drodze i sformował się w kolumnę w oczekiwaniu na nadejście siły głównej. Deszcz bił ulewny. Gdy nieco ścichła nawałnica, ruszono kolumną w kierunku, gdzie widziano siły nieprzyjacielskie.

Cedro miał na sobie granatowy płaszcz z białym kołnierzem, ale go nie zapinał pod szyję i nie otulał nim ciała. Zuchowi między lansjery nie mogło być zimno. Na czapkę włożył przejrzysty, ceratowy futerał, żeby ją od deszczu ochronić, ale końców nie zawiązywał pod brodą. Nie używał również srebrnej podpinki. Czyniąc zadość kanonowi mody, ustalonemu wśród oficerskiej tężyzny, utrzymywał czapkę zsuniętą na prawe ucho bez niczego, „sposobem głowy”. Giął wiatr czaplą kitę, ale czapka nie drgnęła. Oczy ułana, przeźroczyste jak jasne morze, nurzały się we mgłę, opar i zawieję. Konie wolno idące dymiły się i grzały pod czaprakami i oponami z płaszczów rzuconych poza siodła. Wtem jak pistoletowy strzał rozległ się głos komendy:

— Za broń!

Jak jedno machnęły prawe skrzydła płaszczów na ramię odrzuconych. We mgle ukazała się jakoby gęsta, czarna, po ziemi idąca chmura.

— Broń do ataku!

Krzysztof wyrwał szablę. Wziął konia we władzę, kolanami, lewą dłonią, spięciem ostróg. Furknął młyniec chorągiewek, podobny do przeszywającego pisku jastrzębia…

— Flankiery naprzód!

— Szwadron do ataku!

— Plutonami — marsz!

— Marsz!

Zrazu wolno, miarowym kłusem, szedł szwadron równiną, dopóki na oko nie dojrzał nieprzyjacielskich jeźdźców. Wtedy Cedro za innymi krzyknął w uniesieniu:

— Skróć cugle!

Grenadierski pluton flankierów na spiętych koniach ruszył cwałem. Jazda Hiszpanów zbliżała się miarowo. Przypuściwszy pędzący hufiec flankierów na strzał, dała ognia z karabinków. W mig po strzale, rozdzieliwszy się we dwa skrzydła, pierzchnęła równiną w prawo i lewo.

Konie pod Polakami szły już chyżo. Cedro, widząc przed sobą umykających na prawo, zakomenderował:

— Pędem.

W tej samej chwili jeźdźcy ujrzeli jasny piorun lecący po ziemi. Był to strzał linii piechoty ukrytej w rowach, w tyle za jazdą. Tam i sam w cugu Krzysztofa, obok niego i za nim jęknął człowiek. Dzwoniąc zbroją, z krzykiem walił się na ziemię. Chrapały straszliwie osierociałe konie. Jedne bez kawalerzystów pędziły w skok, nie wychodząc z szeregów ani o cal, inne, samotne w polu, latały rżąc po kamienistej równinie.

— Bij, zabij! — wołał szef szwadronu pewny, że teraz, po strzale, roztrąci piechotę i zmasakruje, ilekolwiek by jej było.

Puszczono bieguny w przecwał ścigania.

— Bij, zabij! — krzyknął Krzysztof, uszczęśliwiony, że idzie na czele. Czuł w dłoni pałasz, pałasz swój złoty, ukochany, potężny, mocniejszy od błysku tysiąca zdradzieckich karabinów. Leciał coraz dla siebie wspanialszy, ogromniejszy, niezmierny, jak anioł gromy ciskający.

Znowu złotożółty błysk. Błysk długi, migotliwy, pędzący falą zygzakowatą… Ze szczęścia, z uczuć mocy — tchu aż brak… Już, już — karabinierowie! O sto kroków! Widać ich twarze namarszczone, czapy… Nabijają co tchu broń… Tchu brak! W oczach płaty… Płaty krwawe i czarne. Dymy… Krzyże, migotliwe koła, szkarłat i błękit… Ognie koliste buzują się wszędzie, bijąc fontannami czerwonych iskier. Mocny Boże! Gdzie pałasz! gdzie pałasz? Spada jasny pałasz z bezwładnej ręki w ciepły dół… Głowa dokądś leci jak góra kamienna… Cóż to tak w piersiach zawadza? Co się w piersiach złamało i klekoce?… Tchu brak!

Mocny Boże, co się to dzieje? Ziemia przed oczyma w ogniach, ziemia kamienista, ziemia zryta kopytami, skopana od skoków, zdeptana… Ziemia w ustach, pełna gęba krwi. Ziemia ucieka…

Głowa trzaska w kamienie i w mokre bryły… Z garści konwulsją ściśniętych uciekają kolczaste kaktusy i niskie tarniny… Aż oto pierwsza, przeraźliwa myśclass="underline"

— Noga mi została w strzemieniu. Trupa mojego zbiegany włóczy koń…

Wtem cisza, spokojność, błogość. Mokra ziemia naokół. Mrok gęsty. Konie skądś lecą. Rżą i kwiczą. Brzuchy końskie w płatach piany, wierzgające ponad ziemią kopyta. Tętent! Grzmiący tętent dudni po ziemi… Jakież to konie rżą? Stadnina w Stokłosach, czy co? Któż to mi spłoszył źrebce?

— Paniczu! — ryczy Gajkoś. Łka. Dźwiga ostrożnie z ziemi grubymi ręcami omdlałą głowę. Niesie, niesie na szlochających piersiach, na sercu rozhukanym.

— Panicza náma zabili! — ryczy na cały szwadron. — Panicza zabili! Naści, psiokrew, zwycięstwo! Bodaj was jasne pierony zapaliły!…

Zwiotczałe poszeptują wargi:

— Pałasz mój, złoty mój pałasz…

Widziadła

Noc była zimna.

Przejmujący powiew ciągnął równinami od strony sterczących skał Guadarramy i Somosierry, które jak posępny, ciemny pas zostały na północy horyzontu. Armaty, furgony, wozy z prochem tocząc się po gościńcu huczały, i dudniły. Krzysztof leżał na wznak z oczyma utkwionymi w chmurne niebo. Słyszał wciąż trzaskanie bata, dziwaczne krzyki i pogwizdy mulnika, monotonny klangor dzwonków, chrzęst żelastwa w zaprzęgu furgonu, łoskot miarowy kół… Materac, zawieszony na żelaznych hakach, chwierutał się do taktu zgrzytliwie, a przecie melodyjnie, tak samo zgoła jak pewna okiennica w narożniku dworskim w Stokłosach. O okiennicy tej krążyła blisko i daleko wieść, że przepowiada niepogodę. Jeżeli tylko w najcudniejsze susze czerwca, w najcichsze czasy lipcowe zaczynała pozgrzytywać, jakby pokasływać od niechcenia, stękać na strzykanie w zawiasach i chrzypieć na łamanie w zasuwach, ludzie przyśpieszali roboty na łeb na szyję, grabili w kopki siano schnące na pokosach, rozwaloną koniczynę, czy wiązali w snopy zboże i żywo zwozili ku stertom. Z odległej nieraz wioski zachodził, bywało, pode dwór karbowy albo włodarz posłuchać na odwieczerz, czy okiennica złego nie wróży.