Выбрать главу

Krzysztof słyszał teraz zgrzytanie haków, ale nie bardzo wiedział, gdzie jest. Ciemność nieprzyjazna, ciemność-klęska, ciemność-krzywda leżała na nim. Otaczał go lodowy obwód z szarymi wyrwami, skąd wypełzały ciągle korowody figur. Całkowite ich kształty, które myśl czy oko chwycić usiłuje, wydostają się z szarości nie jak obrazy malowane na płótnie, nie jak rzeźby z marmuru, lecz tak jakoby maszkary sztucznie ożywione… Jedne są z chropawego filcu, o włókienkach lśniących pod sennym, smutnym, gorzkim światłem… Rzęsy mają z włóczki przędzonej, z grubej frędzli, brwi na dwa palce wystające, włosy druciane. Oczy ich nieruchome prosto w płonący mózg zadają cios sukiennego spojrzenia i giną w tajemnicy i znikomości, w otchłani szlochów… Zaledwie jedna zniknie, wypływa inna i czuwa nad znużonymi myślami. Żadna nie da się odpędzić aktami woli… Głowa jest jako puste, rozległe, bezgraniczne niebo, po którym wloką się wielokształtne obłoki, niesione od skrytych wiatrów.

A jak wysokie chmury przypomną nieraz kształt ziemi i dumają nad nim niejako, tak samo myśli nieszczęsne niekiedy wspomną rzeczywistą ziemię. Widzą z daleka te myśli samowładne i bujne niby w dalekiej przeszłości, jak to w piersi tworzy się nagle a niespodziewanie przepaść rany. Ruchoma stamtąd bije pienista fala na obraz źródła wyrwanego spod gliny. Serce szalonymi ciosy, serce-młot bije raz wraz w głębie miękkich, klekocących fal! Płuca zrywają się, siepią i mocują w nadmiernym trudzie. Miecą ze siebie ogromne, galaretowate skrzepy i strugi cichej, słonej, płynnej krwi.

Senne, znużone, spłakane widzenia zmierzchają, cichną i topią się z wolna w ciszy. Szare opony rozprzęgły się, znicestwiały i pierzchły. Nie słychać nic, nie słychać nawet krzyku poganiacza mułów ani dzwonków, ani zgrzytu haków. Wszystko jest ciszą. Ciało zmartwiało, serce zamiera i bezwładne leży na obraz skrzypiec rzuconych. Nędzneż to deski! Struny żywe, struny wszystkogrające nie zabrzmią już! Skonała na zawsze melodia wasza, skrzypki lipowe… Dym ciężki błądzi przed oczyma, wlecze się po piasku, gdzie w zamyśleniu błądziła stopa, po ile czerwonym, po siwych opoczystych caliznach… Sprzymierza się i łączy dym ze skibami i wnętrzem brył, dotyka ze drżeniem ostrych kantów, ziarnistych wydęć kamienia.

— Tyżeś to jest, przeznaczenie moje? — skarżą się wargi. — Przyjacielu, przyjacielu… Tyż to obejmiesz piersi moje, kamieniu? Tyż to ostatnia ucałujesz me usta, żółta bryło?

Nareszcie głębokie westchnienie.

Cóż to jest wokoło?

Zeszły się dokoła głowy, obiegły nozdrza, napłynęły ku piersiom dymy z kwietnika przed domem w Olszynie.

O, błogosławione a niewypowiedziane szczęście obcowania z kwiatami w dniu uścisku śmierci!

— Tyżeś to jest ze mną — szeptają usta — siostrzyczko-rezedo? Tyżeś to przyszła na martwe ugory mej śmierci? Bóg-że ci zapłać… Jesteś zapach mojej młodości… Tak jak ty pachnie szczęście dzieciństwa. Zapachu mój, otocz mię i przygarnij do życia… Weź mię z ucisku gliny i kamieni…

Otwiera się przed oczyma cudne dziwactwo, widziane jakoby pierwszy raz, wypukłych, całobrzegich, strzępiastych goździków. Fiołkowymi powłóczeniami całują przekrwienia oczu bratki jesienne… Bladofioletowa lewkonia leży na piersiach, na płucach dziurawych, a dobrotliwy jej zapach chłodnym a częstotliwym chuchaniem sączy się w jaskinię rany.

Wtem słychać, słychać…

Słychać, co się dzieje w uszach i głowie. Biją tam w dźwięczne kowadła małe, pracowite, zawzięte kowaliki. Małe to musi być, jak polne świerszcze… Szybko, szybko, z ramienia łupią młotami majsterkowie: raz raz — raz raz!

A potem jeden przed drugim, na wyprzódki! Aż tchu brak. Tworzy się z ciosów ciągliwy szum, unosi się w pustynię głowy huk jak w głębokim, starodrzewnym boru, lesie…

Dech zamiera. Serce się zrywa i łomoce skrzydłami w gałęzie niby złapany siecią dziki orzeł-zyz. Głowa bezwładna chwieje się w prawo i w lewo po ruchomym materacu, palce rąk błądzą, chodzą, wędrują. Nogi coś ciska w różne strony, jak drwal w złości ciska bierwionami…

Mózg się żywym płomieniem pali. W nim płoną pióra myśli. Spalone na węgiel wargi szeptają:

— Trepka… Szczepan… dajże mi pić, dajże mi pić… Już my dzisiaj z tego strasznego lasu nie wyjedziemy… Święty jeleń z krzyżem między rogami spotkał nas w lesie… Rafał do niego strzelił… Szczepan… dajże mi pić, dajże mi pić…

Wolno nasuwa się, sztorcem nastawia jak grot lancy złowrogie pytanie:

— Skądże tu, u Boga, ma być Trepka? Gdzie?

Wracają trzeźwe i spokojne myśli, przypływa jasna świadomość:

— Śniło mi się, widać, o Trepce…

I znowu niby ogromy chmur pędzą myśli innego porządku, wychodzą skądinąd sylogizmy namiętne, pytania natarczywe, odpowiedzi rącze i dowcipne, całe komplety genialnych widzeń, odkryć istotnych, wynalazków w dziedzinie myśli ludzkiej. Śmiech dobrotliwy otacza je niby mgła…

— Nie jesteś tak znowu głupi, Szczepanku, jak sądziłem… Nie, doprawdy nie! Jest w tym sens pewien, jest treść w twoich ględzeniach. Więcej znaczy nowy rów przerznięty w odwiecznych bajorach nad Wisłoką niż wygrana potyczka… Czy tak? Niż potyczka pod Burviedro, pod Calatayud? Więcej znaczy jeden przytułek, jeden szpital w twojej, prawi, dziedzinie niż zdobycie sztandaru… Czy tak? To rzeczy zgoła różne, braciszku miły… Toż przecie jasno widać… Głowa się pali, głowa kipi i wre. Jako snopy ognia latają w niej zdarzenia, obrazy, dowody, przykłady. Snują się łańcuchy myśli.

— Zabawnyś ty, stary, zabawnyś ty ze swoją przyziemną, chlebożerną filozofią! Poczciwa jest twoja głęboka, wymyślona głupota, łzy mi gorzkie wyciska z oczu. Wyrzekłeś się bohaterstwa nie tylko za siebie, ale za syny i wnuki, odpinasz na zawsze pióra od przyłbicy i miecz rzucasz rycerski. Pracy się nędznej poślubiłeś, żeby odkupić pradziady i prawnuki… Zabawnyś ty, stary, zabawny…

Mówisz, że nam to sądziły dzieje… Nie to nam sądziły dzieje, co gorsze albo lepsze, jeno to, co najpodlejsze, co nogami zdeptane, co na samym dnie leży. Sądziły nam dzieje uciekać, jak psom zerzniętym batami, spod Krupczyc, spod Kobyłki, a po bohatersku wchodzić na Calle del Cosso… Tak nam sądzono…

— Alboż to prawda?… — śmieje się w ucho Trepka czy diabeł z obrazu w bocznej nawie kościoła świętego Jakuba w Saragossie. — Alboż to prawda? Nikomu nic nie sądzono. Każdy czyni, co chce, wola jego i rozkazanie. Chce żyć to żyje, a chce umierać, tak jak ty głupio i po zwierzęcemu, to umiera…

W piersiach wyważa się coś jak stawidło trzymające przemocą wody zdławione.

A wywala się i bucha nie woda, lecz ogień. Huczy krew.

Lodowaty strach błądzi po piersiach. Nogi ma z soplów, lekkie jak zimny dech. Gdzie stanie, tam przeraźliwy dreszcz lata. Schyla się i szepce:

— Siadłbyś rankiem w saneczki, w jednego konia… Kopna, nieprzetarta droga. Pierwszy śnieg. Skoczyłbyś cwałem zobaczyć, co też tam w Olszynie słychać. Czy też zdrowi, czy ojciec… czy Mery…

Biją w swe kowadełka kowaliki: raz raz — raz raz…

Wszystko urwało się i zapadło w ziemię. Szum i trzask.

Wstręt… Ktoś pozywa na sąd za owo wino w świętym kielichu. Smak w ustach wina i goryczy centurii. Piasku i rozpalonego popiołu pełne oczy.