Выбрать главу

Wtem natarczywy głos poruszy półmartwe ciało:

— Panie podporuczniku, panie podporuczniku!…

— Któż tam? — odpowie z trudem.

— A dy ja…

— Kto taki?

— Ja… adiutant podoficer, Pruski.

— Nie wiem.

— Nie poznajecie mię to, panie podporuczniku?

— O niczym nie wiem.

— Przecie na mnie patrzycie?

— Patrzę.

— No, my razem pod Burviedro zranieni. Mnie łapę oberwało, a was durch przeszło. Razem nas wiezą. Gajkosia pamiętacie?

— Pewnie, pewnie.

— Zaprzysiągłem mu, że was odchowam. Wiecie?…

— A co to za miejsce?

— Napijcież się tego bulonu, napijcież się duszkiem. Sam Hupka go warzył. Pijcież całą gębą, bo dobry!

— A gdzie to my jesteśmy?

— Już my minęli miasto.

— A jak się nazywało?

— Nazywało się Alkala de Henarez. Droga się nam wykręciła na zachód. Wiatr ustał. Powiadają, że wielką stolicę Madryt będzie zaraz widać, jak się tylko dzień dobry zrobi. Trzy mile niespełna do tej stolicy. Tam nas złożą w szpitalu, jak Cesarz stolicę zdobędzie… Ziąb szelma podły… Krupy z deszczem biły, a teraz jakoś nacichło.

— A skąd to my jedziemy?

— O, la Boga świętego!… Przecie już tydzień czasu jedziemy od Burviedro.

— Już tydzień…

— Nic to nie pamiętacie?

— Może i pamiętam, ale opowiedz…

— W Calatayud przełożyli nas na ten wóz z materacami. Pamiętacie? Jeszczeście, panie podporuczniku, gadali ze mną, jakeśmy jechali przez Ateca, przez Alhama, przez Sisamon, przez Medinaceli. W Medinaceli rozdzieliły się drogi. Prawa poszła na jakąś Siguenzę, a lewa wprost na południe do Guadalaxara. Z Guadalaxara jedziemy już całe popołudnie i całą noc do Alcala…

Cedro przechylił do ust garnuszek, zanurzył wargi w płyn i pił chciwie, nienasycenie. Potem zaraz w moment usnął, nim mu Pruski lewą ręką zdołał wyjąć zgięte palce z ucha garnuszka.

Nie ocknął się aż późno w dzień. Świeciło wielkie, złotolite, oślepiające słońce. Uczuł, że go ludzie na ruchomym materacu niosą dokądś w pole, w równą, bezdrzewną przestrzeń. Kołysał się na swym posłaniu, nie mogąc pochwycić taktu ich kroków. Mrużył powieki przed olśniewającym światłem i ledwie-ledwie myślał:

— Co też ze mną myślą zrobić? Dokąd mię też zaniosą?

Wtem postawiono ruchome łóżko na ziemi. Krzysztof rozejrzał się na wsze strony i zrozumiał, że jest w szeregu rannych, którzy leżeli na ziemi pokotem, jedni na materacach, inni na łóżkach polowych, na płaszczach i derach wełnianych. Wodził po nich sennym, obojętnym wzrokiem. Ziewając myślał ospale, że pewnie tu wszyscy pomrą z zimna na tej wyziewającej chłód i wilgoć, na przemokłej i ohydnej ziemi. Bez przykrości zagłębiał się w życzenie, wwiadywał w pożądanie, żeby już spocząć na zawsze. Byle głęboko! Nie będzie się ruszał, trząsł, drżał… Spać tęgo, bez łajdackiego budzenia przez byle durnia… Tylko żeby choć samemu! Wśród trupów obcych żołdaków gnić we wspólnym dole i śmierdzieć pospołu z motłochem… Wnet cicha, daleka muzyka onych skrzypiec… Anielski ich głos przepływa w duszę jako struga wonności…

Wtem krzyk potężny, łoskot jednolity z męskich, zdrowych żołnierskich piersi grzmi niby dźwięczny strzał stu armat:

Vive l'Empereur!

Za chwilę drugi:

— Wiwat Cesarz!

Chwila cicho… Oto znowu bucha ten szalejący orkan radości, ten uniesiony hymn, w jedno słowo zawarte Atlantyckie Morze:

— Wiwat Cesarz!

Dreszcz odmienny przebiegł ciało. Znikł, a z nim razem myśl o tym, co znaczyć może ten wszechpotężny okrzyk.

Cisza nastała.

Zjawił się w uliczce między rannymi, ułożonymi szeregiem, oficer wielkiego wzrostu i czytał manifest cesarski głosem donośnym, wyraźnym, potężnym. Manifest głosił wszem wobec — zdrowym i konającym żołnierzom, pracowitemu ludowi i bogaczom, księżom i świeckim, Francuzom i Hiszpanom, wszystkim zgoła, kto oddycha na półwyspie Iberyjskim, że w chwili tej cesarz Francuzów na wieki wieczne znosi i niweczy inkwizycję świętą, wypuszcza jej więźniów, umarza sprawy, że liczbę zakonów i klasztorów zmniejsza o dwie trzecie, że na zawsze odmienia i kasuje odwieczne prawa feudalne panów, że znosi i niweczy wszelkie przywileje…

Cedro słyszał wszystko dokładnie i wszystko zrozumiał.

— Teraz już wiesz, Szczepanku — mamrotał śmiejąc się i ziewając — dlaczego łamaliśmy starą Saragossę, kastel Aliaferią z jej więźniami, czemuśmy broczyli lance pod Tudelą we krwi ciemnego motłochu. Naszą to krwią pisana twoja konstytucja, więźniu hiszpański.

Przechylił głowę na bok i patrzał w słoneczną przestrzeń. Patrzał na kamienisty grunt około swego posłania, na zmokłą w nocy i obsychającą dopiero glinę, rozciapaną od licznych butów. Czuł, że klei mu oczy prędki, gorączkowy sen, powieki chodzą jak po piasku, jak po pacynach zeschłego wapna. Jeszcze jedno senne wokół spojrzenie…

Któż to się zbliża? Któż to idzie ku niemu? Zna przecież tego człowieka… Widział go, na żywy Bóg! Twarz blada i tajemnicza nikiej księżyc ukryty w chmurach. Oczy w niej zagmatwane latają, latają, to znowu w cienie swe cofną się, żeby czyhać jak lwy w zasadzce…

Z barłogów, sienników, materaców, płaszczów, der, z nagiej ziemi dźwigają się porwane szczątki, potrzaskane głowy, wspierają się na łokciach przeszyte, bezsilne tułowia — i zeschłe gardła, uszczęśliwione usta miotają krzyk:

— Wiwat Cesarz!

Krzysztof podniósł się z legowiska. Coś w nim od tego ruchu złamało się, jak gdyby chrupnęło bez dźwięku. Siadł na posłaniu straszliwie blady, zlany potem, z gębą pełną krwi. Oczy jego jak kły werznęły się w nadchodzącego. Zatrzymały go w miejscu. Stanął.

Sire! — wymówił Cedro.

Ciemne, wojenne oczy wodza uderzyły w spojrzenie Krzysztofa.

Spokojna twarz, jakby wykuta z niewiadomego metalu, była ku niemu wyczekująco i groźnie zwrócona.

— Jakie jest twoje życzenie? — spytał głuchym i zimnym głosem.

— Jeśli umrę… — począł mówić Cedro w języku francuskim, spokojnie i groźnie, z dumą i odwagą patrząc mu w oczy.

— Jakiej jesteś broni? — przerwał.

— Lansjer polski.

— Spod Tudeli?

— Tak.

— Nazwisko?

— Poszedłem z domu mego ojca… Wierzyłem, że moją ziemię… A teraz… na obcej… Wyrzecz, że nienadaremnie, że dla mojej ziemi… Cesarzu, cesarzu!

Nieme i głuche oczy zagłębiły się i weszły w oszalałe ze śmiertelnej miłości spojrzenie rannego. Nieruchomy, zadumany stał Napoleon. Któż wie? Może w tych natchnionych oczach ujrzał duszę swą młodą. Może rumiane śniegi skał Monte Oro, pinie na cyplach Monte Rotondo, może kamienisty brzeg wyspy w pianach rozhukanego morza zobaczył. Może swoją korsykańską miłość wolności ważył przez chwilę na szali z koroną władcy nad obcymi mu ludami i berłem Karola Wielkiego. Może wzdychał w utrapieniu za tym, co już w duszy jego uschło, skruszyło się i od wiatrów rozwiane zostało jak badyl umarłego kwiatu, za pochłonięciem młodą, sprawiedliwą i dumną duszą — niedoli ojczyzny.

Vive la Pologne! — usiłował krzyknąć Cedro padając bez sił w swój barłóg. Ale nie krzyknął już, tylko te wyrazy wyjęczał przez fale krwi broczącej z ust.

Cesarz stał jeszcze nad nim długą chwilę. Kamiennym wzrokiem patrzał w jego twarz. Wreszcie podniósł rękę do kapelusza i rzekł: