Выбрать главу

— Wołać tu Dysa! — krzyczał Prendowski — niech jucha śpiewa, bo markotno… śmierć w oczy zagląda…

— Dysa wołać!…

Wszedł zaraz żołnierz stary, niewielkiego wzrostu, z włosami bielusieńkimi jak śnieg i z białym przystrzyżonym wąsikiem, ale czerstwy i czerwony jak ćwik.

— Stary! Śpiewaj!… — wołano.

— Tylko nie z tych nowych pieśni…

— Stare nam śpiewaj! co najstarsze!

— Według rozkazu… — rzekł wyprostowany Dys.

Usunął się zaraz pod ścianę, odkaszlnął i powlókł ręką po wąsach. Za chwilę wzniósł dłoń uroczyście, jakby dyrygował orkiestrą, i niespodziewanie zaczął śpiewać głosem tak szczerym, silnym i cudnym, że w całej kompanii nastała grobowa cisza:

Ocknij się, Lechu, przerwij sen twardy, Czuwa na twój kark bisurman hardy… Czas przetrzeć źrenice, a toczyć krynice łez gorzkich!

W głosie tym brzmiała najszczersza prawda, tryskały krynice łez gorzkich.

Już pod armatą ziemia przyklęka, Już Ukraina pod Turkiem stęka. Już braniec spętany, już brzęka kajdany, A ty śpisz?

Cały tłum oficerów chórem, w uniesieniu, powtarzał ostatnie wyrazy. Prendowski napełnił sobie kielich i dolewał do niego łez gorzkich.

Orle Sarmacki! Gdzie są pierony, Gdzie są ogniste grady Bellony? Gdzie dziarska ochota? Gdzie pradziadów cnota? Gdzie męstwo?

Jeszcze brzmiała ta pieśń, kiedy dał się słyszeć gwałtowny tętent, zgiełk i krzyki. Tłum żołnierzy rozstąpił się we drzwiach i do biesiadnej izby wwaliło się kilku olbrzymich lansjerów w czapach i pełnym uzbrojeniu, dźwigających kogoś na rękach. Wszyscy byli pokrwawieni, w potarganym odzieniu, z twarzami zdziczałymi i czarnymi od prochu.

— Kto to? — krzyczał Niezabitowski.

— Pana Stokowskiego niesiemy…

— Kapitan! — wołali oficerowie.

— Żyje?

— Zrąbany, ale tchnie.

— Na górę z nim, do pokoiku.

— Chirurga!

— Stokowskiego zdrowie!

Tuż za żołnierzami wkroczył do izby porucznik Mikułowski.

— Widzieliście go! — zawołał Szulc.

— Całoś wyszedł?

— Bogu dziękować.

— Jakże to było? Gadajże, nie stój!

— Boisz się, żeby we mnie przypadkiem słowa nie pogniły jak w nieboszczyku Sanszo Pansy… Jeść mi się chce.

Siadł do stołu i przygarnął ku sobie pierwszy z brzega półmisek.

— Gdzież to było?

Mikułowski ruchem pełnym niewinności przyjął z rąk kaprala kopiastą paterę wieprzowego mięsiwa, popchnął kęsy kielichem Val de Peñas i rzekł między jednym haustem a drugim:

— A no, w Mora.

— Cóż to za Mora? — zapytał Cedro.

Mikułowski spojrzał na niego z ukosa i rzekł:

— To acan żyjesz? Mora to taki zamek jak w Chęcinach abo i większy. Postawili nas tam ze Stokowskim na straconą pocztę. Straszy, do diabła, w tym zamczysku… Okopaliśmy się, odgrzebaliśmy fosy, co je podobno Maurowie z Andaluzji przeciw królom Kastylii w skale pokopali…

— Co ty bredzisz o Kastyliach? Gadaj o rzeczy!

— No, tak. Napadli na nas jeszcze wczoraj, o północy, ze wszystkich stron. Było tego bydła z tysiąc ludzi, a nas pięćdziesięciu, zamkniętych w starych basztach. Broniliśmy się strzelaniną, póki nam prochu starczyło. Potem kamieniami. Ale i oni rozebrali mur, wybili dziurę w baszcie narożnej i podpalili schody.

— Jakżeście wyszli?

— Czy ja wiem? Szliśmy przez ogień. Pałaszami… Stokowski, jucha, wojował! Bodaj to!

— Któż zginął? — po długim milczeniu, w czasie którego Mikułowski jadł zawzięcie, zapytano z tłumu.

— Czy ja wiem? Poginęli… Niejeden zleciał na łeb w ogień. Jak my dopadli koni, to się tam jeszcze kotłowało. No, ja się już najadł — jadę.

— My z tobą! — wrzasnęli oficerowie.

Cedro roztrącił tłum biegnąc do swego konia. Gdy się znalazł na siodle przed domem, płonęły już smolne pochodnie, oficerom podprowadzano konie, w stajniach słychać było rżenie i wrzawę. Za chwilę trąbiono wsiadanego.

— Chłopcy! dziś nie dawać brygantom pardonu! — słychać było w ciemności głos Niezabitowskiego.

Nad brzegiem Rawki

Druga kompania pierwszego szwadronu ułanów pułku Dziewanowskiego wczesnym rankiem wyruszyła na patrol główny. Deszcz lał przez całą noc. Nade dniem dopiero ustał. Obwisłe chmury dźwigały się z równin mazowieckich, ukazując w oddali leśny widnokrąg.

Kompania miała rozkaz przebyć błota rzeczki Rawki poniżej trzech stawów w Michałowicach i od pierwszego skrzydła, z miejsca, gdzie stała ostatnia wedeta, wejść w lasy, w różnych kierunkach je przejrzeć i złączyć się ze swym szóstym pułkiem oraz z brygadą konnicy Biegańskiego. Stu siedemdziesięciu jeźdźców z kapitanem, porucznikiem i dwoma podporucznikami, żwawo oddalało się od warszawskiego traktu. Zrazu co kilkaset kroków próbowali miejsca dobrego do przebycia, ale wszędzie na próżno.

Po roztopie wiosennym i po deszczach nizina Rawki stała pod płytkim zalewiskiem, które podchodziło aż pod suche pola. Zaraz pod Puchałami zaczynały się torfowiska, w których koń od samego brzegu po tybinki zapadał. Jedyne miejsce twardsze, z mostem, pod ogrodami folwarku w Michałowicach, mieli rozkaz ominąć. Szli tedy dalej. Pomiędzy ich szlakiem a Pęcicami stało bagno-głębia, bezgruncie paskudne, zawleczone wodą i szerokie blisko na wiorstę. Długie rudawiska ciągnęły się stamtąd aż po wieś Tworki i Pruszków. Ogromny park, drzewa dzikie, rozrosłe w las nad stawami Pęcic, ginęły jeszcze w śniadych tumanach. Kiedy niekiedy wynurzały się z nich wielkie zastępy drzew i kryły znowu w tajemnicze półmroki. Tylko aleje starych lip na piaszczystych wzniesieniach, prowadzące w stronę Komorowa, stały już w błękitnym przestworzu.

Już świeża trawka puszczała się wszędy, gdzie tylko grunt zetknął się z falami, a jasne pędy tataraku tryskały szeregiem, od spodu, jak zarzewie ognia buchające z głębin ziemi.

Olchy po nadrzeczu, w błotach rozrosłe w kępy i laski, czarne były jeszcze, jakby wśród młodocianego świata schorzałe i opuchłe, ale już i na nich żółtawe bazie tam i sam omgliły wierzchołek. Rowami i głębią skib z szelestem i szemraniem waliła w nizinę wiosenka i świeżo spadła woda. Nad długimi szyjami i gardzielami torfowia, które warzyło się w cieple wstającego dnia i kurzyło od oparów, śmigały wciąż wesołe pokrzyki i radosne loty czajek.

Żołnierze z cicha naśladowali ich głosy rodzime, niektórzy tak wybornie, że kompania śmiała się jak jeden człowiek. Nawet marsowaty i straszny kapitan, Franciszek Katerla, szybko awansujący jako najlepszy jeździec w armii, nie mógł skryć pod bujnym wąsem uśmiechu. Srogo chrząkał i oglądał się jak zwierz gotowy do skoku, lecz ludzie dobrze wiedzieli, że wiosenkę ma taką samą w sercu jako i wszyscy.