Ale oto skrzywienie odrazy maluje się w ustach i wielka głowa z niechęcią odwraca się na widok „brata”. Przemykają się powieki, żeby nie widzieć twarzy „ucznia”.
Mrok tej alkowy w Opaczy szeptać się zdaje: Ciebie to poznał wtedy…
Zraniona dusza szarpie się w piersi Rafała. Buchają niczym niezatamowane wyrzuty.
— Nie, nie, o tym jeszcze z uśmiechem marzyć nie sposób — marzy ranny odsuwając od siebie widok trupa mistrza katedry, taki, jak go ujrzał w kostnicy nazajutrz po wzięciu Gdańska. Pali go teraz spokój tego trupa, urąga mu nieruchoma głowa i dumnie zaciśnięte usta…
Zbudził go z tych marzeń niezwykły hałas.
Ktoś chodził po sieni ze światłem, głośno klął, gadał, wreszcie wkroczył do sąsiedniej izby. Tu obejrzał z fukaniem wszystkie sprzęty, szturchał je i rzucał z miejsca na miejsce. Zbliżył się wielkim krokiem do łóżka. Rafał z wściekłością patrzał na tego natręta i miał właśnie zamiar wygnać go stąd, gdy oto spostrzegł jego odzienie i zamilkł. Ów oficer miał na sobie krótki, granatowy fraczek ułański z generalskim na rabatach haftem, długie, amarantowe spodnie. Zdjął był rogatą czapkę z wysokim, czarnym piórem, suto galonowaną i trzymał ją w ręce. Wznosząc wysoko łojową świeczkę w blaszanym lichtarzu schylił się sapiąc nad pierzynami.
— Diabli cię tu przynieśli… — mruknął przez zęby.
Była to twarz długa, wygolona, o kolorze zrudziałego piaskowca. Zimne jak lód, wypukłe oczy, obwieszone torbami powiek, patrzały z pogardą i rozumem. Zaciśnięte usta, wąskie i surowe, zdało się, przemocą zatrzymują za zębami wyrazy znieważające. Ranny widział był już nieraz tę głowę z nosem grubym i długim, porzniętą fałdami idącymi wzdłuż twarzy, ale teraz przypatrywał się jej w dwójnasób ciekawie. Generał stał nad nim ze świecą przez czas pewien i badał go przeszywającym wzrokiem. Potem raptownie odwrócił się i wyszedł do pierwszego pokoju. Tam, szurgając stołkami i stolikiem, zasiadł nareszcie. Na jedynym stoliczku, jaki pozostał, rozłożył wielką mapę i podparłszy głowę pięściami utonął w badaniu czy rachunkach. Chwilami coś do siebie mruczał, to znowu coś zapisywał na kartkach pugilaresu.
Rafał nie mógł już myśleć o spaniu. Miał przed oczyma pełgający krąg światła, czarną, zwichrzoną, kędzierzawą czuprynę generała i olbrzymi cień jego głowy na przeciwległej ścianie. Był pewien, że lada chwila wyrzucą go z tych piernatów. Wcale go nie martwiła ta pewność, był bowiem dość wypoczęty i wesół. Rana nie sprawiała mu wielkiej przykrości, a ogólna ociężałość zupełnie przeszła.
Generał studiował swoją mapę więcej niż godzinę. Ukończywszy, widać, jakieś obliczenia, mapę złożył, zamknął notes, rozparł się na stoliku łokciami, złożył głowę na ręku… Drzemał tak przez czas pewien, ale gdy sen na dobre morzyć go zaczął, wstał i ociężałymi ruchy zaczął szukać miejsca, gdzie by się mógł wyciągnąć.
Nie było gdzie, chyba na ziemi. Zsunął dwa krzywe krzesełka, ale nie zdołał zmieścić się na nich. Raptem odwrócił głowę i patrzał w ciemny pokoik Rafałów. Po chwili wszedł tam. Omackiem znalazł chorego, odsunął go do samej ściany i położył się na połowie łóżka.
Rafał z uszanowaniem odsunął się do ściany i ustępował kołdry.
— Nie potrzeba! — mruknął Sokolnicki. — Leż, wasan, kiedy ci dobrze. Mówił mi chirurg, że cię ranili. Gdzie to?
— Mam ranę w boku.
— Pytam się: w jakiej potrzebie? Chirurg niech się pieści twoją raną, nie ja!
— Pod Nadarzynem. To jest…
— Co jest?
— To jest pod lasem helenowskim.
— Więc gdzież ostatecznie? Bo Nadarzyn to mieścina, a las to las.
— Pod lasem, panie generale.
— Godność wasana? — mruknął już przez sen.
Rafał wymienił swe nazwisko.
— Był kadet Olbromski w Rycerskiej Szkole, a potem oficer za Rzeczypospolitej.
— Brat mój starszy.
— Aha!… — ziewnął generał.
W tej samej chwili zachrapał na cały dwór. Głowa jego leżała na brzegu poduszki, ogromna, długa, kudłata. Olbromski nie spuszczał z niej oka — i w tak dziwnej pozycji przeleżał, a właściwie przesiedział ze dwie godziny. Świeczka, zostawiona w pierwszym pokoju, dopaliła się i zgasła.
Twarda jeszcze była noc, kiedy dał się słyszeć głuchy tętent kilku koni. Słychać było kroki osób niecierpliwie chodzących dookoła ścian dworu i głośną rozmowę. Dobijano się do okien, szukano drzwi. Na pewien czas wszystko ucichło, a kiedy Rafał sądził, że przybysze już się oddalili, drzwi do pierwszego pokoju otwarły się i ktoś na cały głos zawołał:
— Monsieur le général Sokolnicki!
Śpiący generał ani drgnął. Olbromski zaczął go potrząsać, zrazu ostrożnie, potem coraz mocniej, aż wreszcie Sokolnicki zgrzytnął:
— Kto? Czego? Atakują?
— Generał Sokolnicki! — wołał głos w ciemności.
— Vite, vite!
Nareszcie, rozespany, porwał się na nogi. Zatoczył koło, przeciągnął się, aż w nim, zda się, wszystkie kości zatrzeszczały, i skrzesał ognia. Zapalono nową łojówkę i nędzny jej blask oświetlił kilka postaci wchodzących do pierwszej stancji. Byli to starsi oficerowie, zachlastani do ramion ciepłych płaszczów i utytłani w błocie do kolan. Jednemu z nich podano krzesło. Gdy usiadł za świecą, twarzą naprzeciwko Rafała, rozłożono przed nim mapę, i ten sam głos, który wołał na Sokolnickiego, ozwał się znowu.
Generał siedzący zwracał na mówcę ciekawe i uważne spojrzenie. Kiedy niekiedy sekretnie ziewał. Był to wysoki mężczyzna lat czterdziestu pięciu, sześciu, z twarzą tłustą, okrągłą i jeszcze piękną, choć już rozlaną i w policzkach obwisłą. Osobliwie piękne miał oczy: aksamitne, płomienne, pod szerokimi łukami brwi. Co chwila, pragnąc ukryć ziewanie, muskał pieszczotliwie małego wąsika. Pelletier wciąż wykładał po francusku swój pogląd.
— Co do mnie — rzekł książę Józef zwracając się do Sokolnickiego — nie przestanę żałować, żem nie poszedł wprost i gdzieś za Nadarzynem nie rzuciłem się na nich z całą siłą, jaka jest. Nie przestanę żałować! Tylko chodkiewiczowski atak mógłby nam dać szansę zwycięstwa.
Sokolnicki ukłonił się z obłudną zgodą na te słowa, z udanym współubolewaniem. Po chwili, rysując palcem na mapie długą linię, mówił:
— Chociaż z drugiej strony te błota i rudawiska nie są do pogardzenia. Idą tak długim pasem i tak znakomicie nas bronią od osaczenia. Żaden szaniec nie oddałby tylu usług…
— Ach, dajże pokój!
— Proszę tylko spojrzeć. Za Jaworowem, niemal od Piaseczna, zaczyna się nieprzebyta gać błotna, a idzie aż Bóg wie dokąd. Człowiek nie przebrnie tych moczarów, z wyjątkiem Raszyna i Michałowic, koń nie zgruntuje, chyba za Pruszkowem i pod Piasecznem. Ku Piasecznu nie pójdą z obawy przyparcia do Wisły. W Raszynie mamy szaniec, w Michałowicach…
— Ach, dajże pokój! Stać nad tym rynsztokiem i czekać na los kraju rozmyślając, w którym też miejscu nas obejdą i obskoczą…
— Mamy sumiennie rozstawione brygady konne aż do Błonia, do Woli i do Piaseczna. Obejść nas…
— Co to znaczy! Te brygady mogą nam tylko zwiastować, w którym miejscu przebyto bajora.
Młody, trzydziestoletni Francuz chwytał uchem obce mu dźwięki. Snadź coś rozumiał, bo kiedy niekiedy raptownie potakiwał. W pewnej chwili zaczął mówić prawie to samo co Sokolnicki. Wywodził tak bez przerwy aż do przybycia nowej osoby.