Выбрать главу

Za chwilę chrapał.

Skoro tylko ciemne rano dało widzieć szyby okienka w dużym pokoju, Rafał przelazł przez śpiącego snem kamiennym i jak umiał, jak mógł najprędzej, wdział swój uniform. Munduru nie zdołał zapiąć żadną miarą wskutek grubych powijaków bandaża, którym miał opasane żebra. Zaczął targać generała za ramię.

— Kto? Czego? — wściekał się rozespany.

— Generale, dnieje!

— Idź, bo ubiję!

— Generale, nie dam już spać ani chwili. Dnieje!

Widząc, że słowami nie poradzi, użył siły. Sokolnicki rozwarł wreszcie ogromne powieki i klął na czym świat stoi. Jeszcze niezupełnie rozbudzony pytał:

— Czy atakują?

— Atakują, atakują!

Ocknął się wreszcie i siadł na łóżku. Za chwilę otrząsnął się i porwał na nogi.

— No, chwałaż Bogu i za tę kruszynkę snu! U kaduka! Ja się już nigdy w życiu porządnie nie wyśpię. A no! Zaczynamy!

— Pan generał raczy mi pozwolić, żebym mu towarzyszył?

— Prawda, coś mi wasan w tej materii gadałeś. Cóż ja mam z tobą zrobić?

— Jako zwyczajny widz…

— Nie ma widzów w bitwach. A ja ci powiem sub rosa, że my nie na bal paré idziemy za tę grobelkę. Gdzie twój pułk stoi?

— Właśnie tego nie wiem.

— To się dowiedz i kwita!

— Panie generale!

— Zaraz… Umiesz po niemiecku?

— Umiem.

— Ale czy na pewno?

— Umiem, panie generale.

— No dobrze. Będziesz mi potrzebny jako tłumacz… w razie pojmania, uważasz, niewolnika. Ale czegóż łazisz rozpięty jak mamka?

— Bandaż.

— Bandaż… Pokaż no się. To szósty pułk. Z pierwszej formacji. Pod Tczewem byłeś?

— Byłem.

— Pod Gdańskiem?

— Byłem, panie generale.

— Jako „widz”?

— Właściwie…

— Rozumiem! To wiedz, że ja cię kurować nie będę. Możesz przy mnie być i rób, jak ci się podoba. Olbromski. Pamiętam tamtego! Zacny był oficjerek, choć mazgaj i sentymentalista. No, w drogę!

Wyszli na świat. Ciemne były jeszcze pola. Płaską otchłanią słały się na wschód i na zachód. W stronie Jaworowa, na wodach szeroko rozlanych, na stawach niecił się słaby brzask. Przejmujące zimno szło z nizin Rawki od strony południowej.

Rafał skoczył w podwórze i po chwili gwałtownego kołatania wynalazł ludzi, a ci mu w mig podali osiodłanego Bratka. Generał kazał dla siebie zaprząc szkapę do małej bryczulki. Wkrótce jechał do Raszyna, powożony przez brudnego parobka. Olbromski konno towarzyszył mu z boku.

Z dala już, na gościńcu i w obrębie szańca, przed kościołem raszyńskim, spostrzegli równe linie wojska stojącego w szyku. Rogate, czarne czapki z orłami i jednakie pompony, krótkie kurtki z białymi plastronami, białe spodnie, kamasze i ciżmy tworzyły długie rysy w ciemności. Tabor armat i wozów formował za plebanią, nad stawem, u jego niskiego wybrzeża, ciemne i chropawe wzgórze. Na prawo i na lewo od drogi, w polu, między Opaczą a Raszynem, bielały namioty. Gdzieniegdzie wałęsał się jeszcze dym gasnącego ogniska. Przy drodze, wzdłuż doliny, stały na koniach pikiety ułańskie z chorągiewkami w futerałach, z pistoletem na pogotowiu, nieruchome, błękitne we mgle i ciszy. Rafała ogarnął dawno nieuczuwany lęk i smutek wśród tego snu wojska. Czekał z niecierpliwością na alarm, wystrzał…

Ale cisza była nieprzerwana. Mgły nad stawem kłębić się poczęły i błąkać. Czarne zamajaczyły w nich olchy, wierzby…

Sokolnicki siedział w wózeczku i bardziej do siebie niż do słuchacza mówił:

— Toż to bateria artylerii konnej, Sołtyka… Nieprawdaż? Cztery armaty ośmiofuntowe, dwa granatniki sześciocalowe. Sześć wozów do tej baterii, sto koni, powiedzmy, sto cztery konie. Na prawo cóż to tam śpi w tych wściekle białych namiotach?

— Sasi, panie generale.

— Masz słuszność, Sasi. Trzy bataliony, 150 huzarów. Dwanaście armat. A tamte ku Michałowicom działa… Widzisz? To kompania młodych frantów, Ostrowskiego i Włodzia Potockiego.

Wózek wolno brnął w kałużach i koleinach bagnistej drogi warszawskiej. Nie dojeżdżając do szańca Sokolnicki zlazł z bryczki. Trzy bataliony ujrzawszy go uformowały się.

Wypadli z szeregów adiutanci i salutując okrążyli generała. Pułkownicy — Godebski, Małachowski, Sierawski, dowódcy tych batalionów na ten dzień 19 kwietnia, dosiedli koni i zajęli swe miejsca. Zabrzmiał rozkaz, trzykroć powtórzony. Mignęły oficerskie szpady jak jedna. Linia bojowa wraz sprezentowała broń. Sokolnicki wyprostował się. Twardym krokiem szedł z wolna przed wyciągniętym frontem. Mijając pułkownika Godebskiego, który szlachetnym męstwem, krwią, ranami zdobył swe szlify we włoskich i niemieckich wojnach, pozdrowił go rycerskim spojrzeniem i ukłonem wodza. Mijając pułkownika Małachowskiego, który dowodził braćmi we Włoszech, na oceanie, na wyspie, który widział wszystko od początku do końca i z San Domingo powrócił, pozdrowił go ukłonem wodza, który był razem ukłonem czci. Mijając pułkownika Sierawskiego, który przebył, podobnie jak tamci dwaj, wszystką z żołnierzem dolę niedolę, pozdrowił go rycerskim spojrzeniem i ukłonem wodza. Przyprowadzono mu konia. Siadł nań ciężko. W milczeniu przez chwil kilka patrzał w głąb batalionów.

Już zorza ze słońca, wstającego daleko, spływała na wody stawu Raszyna. Granatowe fale lelejały się cudnie i melodyjnie chlupając tańczyły dokoła badylów suchych trzcin. Żywym płomieniem z głębin przezroczystej wody wybiegły jasne pędy tataraku. Było tak cicho, że wojsko usłyszało daleki szelest suchych zeszłorocznych szuwarów.

Gorzko, żałobnie, smutno szumiały. Ich jasnożółte, złotawe liście dotykając się wzajem szerzyły w pustce ni to skrzeczenie, ni to śpiew. Chwiały się ostre kity nad głębiami. Mnóstwo z nich wiatr już obił, wicher obdarł, a granatowa fala przyniosła aż do grobli i ułożyła na jej krawędzi w równe, zygzakowate mogiły.

Z gąszczów oczeretu raz wraz wypływały dzikie kaczki, kołysały się na modrych falach. Kurki wodne pokrzykiwały w gęstwinie. Nad dalekimi błotami Jaworowa tuman stał gęsty.

Po drugiej stronie grobli wyłaniało się z mroku bajoro, jeszcze nieokryte trawą. Zeschły chwast błotny, rude chrusty rokicin i ciemnobrunatne olchy z czerwonymi dziuplami zaścielały niski rozdół przerznięty przez strumień, który sączył się z upustu w przeciwległym końcu grobli, od strony Falent. Grobowy, zimny wyziew wstawał z tego podziemia, jakoby widmo. Wyciągniętymi rękoma, które w siebie wchodzą i wychodzą, obejmował stojące rycerstwo. Schylał ku nim potworną głowę i mroźne usta przyciskał do czerstwych policzków młodości.

Sokolnicki noga za nogą podjechał do batalionu prowadzonego przez pułkownika Godebskiego. Rzucił półgłośny rozkaz:

— Przez groblę — naprzód!

Szefowie dwu batalionów obocznych po prawej i lewej stronie kazali zajść półplutonami, batalionowi na prawej stronie w lewo, a batalionowi na lewej stronie — w prawo. Jednocześnie batalion Godebskiego zaszedł półplutonami w lewo i w prawo. Dwa półplutony, stojące na drodze między kościołem a murowanymi domami, gdzie mieścił się sztab główny, ruszyły naprzód na podwójny odstęp półplutonu. Ujrzawszy, że przewodni zajęli swe miejsca na prawym i lewym skrzydle półplutonów w pierwszym ich szeregu, generał Sokolnicki zakomenderował do uskutecznienia:

— Kolumna — naprzód!

Szefowie powtórzyli rozkaz. Sokolnicki zwrócił konia z rozkazem: