Выбрать главу

— Marsz!

Gdy powtórzony gruchnął ten rozkaz, półplutony, stojące u wejścia na groblę, pomaszerowały naprzód krokiem taktowym. Kiedy ostatni z nich wszedł między dwa rzędy drzew, Roman Sołtyk, kapitan komendant parku artylerii, przeznaczonego do przedniej straży, rzucił rozkaz:

— Baczność! Na prawo do boju. Przewodni na prawo. Marsz!

Jezdni kanonierowie puścili konie. Ciężko zahuczał spiż. Głowy, wyloty, czopy, puste komory, zielone łoża, przodkary i koła dudniły potwornie w ciszy porankowej. Jęknęła do głębi pod kopytami wstrząśnięta ziemia. Pnie i konary drzew dzikich, z jednej i drugiej strony obrastające groblę, zadrżały, jakoby w ciemność bojaźni wtrącone.

Sokolnicki noga za nogą jechał z dala od wszystkich, sam. Przed oczyma jego po prawej i lewej ręce rozwierały się dwie niziny: staw i błota za groblą. W uszach mu szumiał przykry szelest trzcin. Spokojnie spod nasuniętych powiek patrzały kamienne oczy. Na wargi wyszedł jad wrodzonego śmiechu. Przymknął wtedy oczy i myślał:

— Ja to was wiodę w to miejsce zgniłe, ja to was wiodę… Ja to waszymi trupami zapełnię te niziny…

Rozkazuj, wodzu! Słucha twój podkomendny. Nie było cię, wodzu, przy dalekich sprawach nad rzeką Padus, nad rzeką Tyber, nad rzeką Ren, nad jeziorami Włoch, w wąwozach Tyrolu, w czeluściach Szwajcar. Spałeś w puchu za onych dni, wodzu nasz. Żegnajcie, żegnajcie, młode moje lata! Ty, stary szwedzki okopie pod Grodnem, gdziem młodymi trudami związał pięć tysięcy faszyn, trzy tysiące uplótł koszów, dwa tysiące płotów — na darmo. — Gdzie moje kwatermistrzostwo ramię w ramię z Sułkowskim… Bądź pozdrowiony, cieniu…

Zwiesił głowę. Ręce oparł na kuli. Mgły snują się w oczach, cienie snują się w myślach.

— Warszawa… Pod Toruniem, pod Sochaczewem, pod Drzewicą, pod Radoszycami… Samotna, długa noc. Cisza. I widok w Kownie przysięgi!

Kiedyż to ja cię wyrąbię, ziemio!

Kiedyż ty przyjdziesz, dniu mojej władzy, początku mojej pozgonnej chwały?

Ale, o Boże mój, upokorz serce…

Daj mi w tym dniu rozkaz poczęty w mądrości, żebym jego szańcem zasłonił bracią. Daj mi radę w najgorszej chwili. Daj mi męstwo ostatniej godziny, kiedy popłoch rozpędza żołnierzy jak zgraję dzieci.

Odwróć ode mnie śmierć… Zmiłuj się, Panie!

Któryś mię wywiódł spod Offenbach i Bergen, spod gradu kul pod Hohenlinden, spod paszcz u Salzburga, spomiędzy bagnetów nad Innem, nad Aachem, któryś mię ratował pod Stolpą, pod Heyburz, w dziele frydlandzkim…

Ty, coś mię krzepił w przejściu alpejskim, kiedym był sam jeden niezłomny wódz, kiedy odeszli wszyscy okrom Fiszera, kiedy tysiąc wiernych żołnierzy szło bez butów, dwa tysiące na poły boso, połowa legii nie miała koszul, a dwa tysiące były bez ubrania.

Dałeś mi łaskę walki na tych zagonach…

Zachowaj ramię me, wspomóż serce!

Ale, o Wszechmogący, jeśli Twa wola…

Daj mi śmierć Żółkiewskiego…

Który widzisz duszę moją w tej minucie aż do samego dna…

Druga kompania artyleryjska konna przebyła całą długość grobli, minęła upust i zstąpiła w płaszczyznę.

Rafał dał wówczas koniowi ostrogę i ruszył spod Raszyna naprzód, wymijając za groblą całe wojsko. Podjechał do dowódcy. Sokolnicki w przelocie rzucił nań okiem i nie patrząc wydał rozkaz:

— Jedź waćpan do wsi Falent Wielkich, o pół wiorsty za folwarkiem leżących przy drodze nadarzyńskiej. Idzie w te tropy kompania piesza. Każesz babom i dzieciom wynieść się ze wsi co tchu. Każda może zabrać ze sobą wszystek żywy dobytek. Chłopów co do jednego zatrzymasz. Żeby mi żaden nie uszedł. Za cztery pacierze spalę wieś ze szczętem. To im powiedz. Wszystko masz wykonać natychmiast.

Odkomenderowana kompania grenadierów w bermycach z białymi kordonami, o szlifie czerwonej z włóczkową torsadą — ruszyła błotnistą drogą za pałac falencki. Wyszła z bagnisk porosłych olchami i znalazła się u wylotu wioski. Dwadzieścia siedlisk stało tu po obudwu stronach odwiecznej, grząskiej drogi, prostą linią ciągnąc się w kierunku lasów i najbliższej wsi — Laski. We mgle widać było drzewa następnej — Janczewic.

Rafał wypuścił konia. Za chwilę był w środku wsi.

Ludność Falent, obudzona ze snu, wyległa z chat. Były to wszystko domostwa drewniane, mazurskie, bielone, pod słomianymi strzechy. Od dwu blisko lat posiadając prawo „przenieść się w obrębie Księstwa Warszawskiego tam, gdzie jego dobra wola będzie” — wieśniak falencki pozostał przecie na miejscu. Zza płotów, zza węgłów, z ciemnych sionek wyglądał teraz na wojsko maszerujące.

Olbromski donośnym krzykiem począł zwoływać chłopów do siebie. Zbliżali się lękliwie, niechętnie, noga za nogą.

Kiedy ich zawiadomił w formie jak najbardziej stanowczej, ordynarnej i rozstrzygającej, że baby i dzieci mają co duchu uciekać ze wsi, rozległ się straszny popłoch, jęk, płacz, zawodzenie. Jak spod ziemi wyrosłe, zjawiły się u jego strzemion kudłate, na pół odziane w wełniaki, brudne wiedźmy, dzieci z kołtuniastymi czuprynami, wstrętni, schorzali starcy. Wszystko to skamlało jednym głosem:

— Zmiłuj się!…

Wyrwał pałasz, precz ich nim odegnał i ukazał schylone bagnety kompanii pieszej.

— Która teraz, we dwa pacierze, nie wywiedzie dobytku, nie wypędzi gadziny, to już straci na zawsze. Za cztery pacierze wieś będzie podpalona ze czterech rogów i pójdzie z dymem.

Rzucili się wszyscy do obór, do stajenek, do chlewów. W mgnieniu oka napełniła się ulica. Ryczały krowy, rżały konie, kwiczały świnie, gdakały kury, gęgały gęsi. Wśród przekleństw i okrutnych wyklinań chłopskich, przeraźliwych jak sama chłopska tylowieczna niewola, wśród modlitw, zaklęć, próśb, ciągniono na powrózkach krowiny-żywicielki, pędzono prosięta z pieczołowitością, jakoby dzieciątka rodzone, zaganiano ze szlochem koguty, kaczęta, gęsi. Rafał patrzał w ten obraz przygasłym okiem. Oto kobiecina z najbliższej chaty, zawiązawszy w płachtę na plecy jedno dziecko płaczące, drugie dźwiga w kołysce. Łka, zanosi się od chłopskiej, od zwierzęcej rozpaczy.

Pojechał środkiem wsi i obnażonym pałaszem dawał na prawo i na lewo znaki pośpiechu. Widział w pierwszym na prawo siedlisku silnego chłopa, jak w portkach i koszuli, wprost ze snu, z paździorami słomy w kosmatym łbie, wyrzucał przeze drzwi graty, statek, ławy, kosy, widły, garnki, sczerniałe od dymu i brudu święte obrazy, jak wyrywał rozpaczliwie ze ściany zabitą głucho gwoździami ramę pełną przepalonych szybek i niósł ją dokądś w pole niby najdroższy skarb. Ujrzał w drugiej chacie bose dziecko wyrzucone pode drzwi… Chore było na jakieś krosty. Wyrwane z legowiska, drżało oparłszy się plecami o zmurszały słupek płotu. Przyciskając kolano do kolana przestępowało z nogi na nogę w fioletowym błocie gnojówki. Zamglony, zadymiony od gorączki wzrok jego skierował się na Rafała. Spalone usta wydawały nieznośny dźwięk. Na progu innej chaty stare babsko z nieustannym jękiem pakowało pierze w rozdartą pierzynę, co chwila chwytając się oburącz za ogłupiałą głowę. Tam chłop biegał w dyrdy za wioskę, wynosząc swe bety, tam wytaczano beczułki z kapustą, wynoszono worki, zdzierano co nowsze poszycia ze strzech i wiązano je w snopki.

Kiedy wypędzono już sprzężaj i gadzinę, wyniesiono z chałup, co tylko się dało, chłopi zaczęli rozgradzać płoty, wyrywać kołki, wrzeciądze, zawiasy…

Kompania piesza przeszła wzdłuż ulicę wioski. Oficer prowadzący ją zabronił chłopom ruszać się z miejsca. Każdemu polecono mieć w ręce rydel, łopatę, widły, siekierę.

Uszykowani w szereg, czekali. Tłum bab, dzieci, zwierząt i ptactwa eskortował odrębny patrol, wydzielony z kompanii, w kierunku Falent Małych, przy drodze ku Piasecznu. Był już dzień jasny, kiedy szlochający gwar oddalać się zaczął i wolno zacichł. Na drodze, w kałużach rozmazanych przez wojska, leżały resztki gratów, włóczyły się korowody pierza. Tam i sam wędrowała zdziwiona, osierociała kura. Połamane płotki przed chatami odkryły lechy ugracowane już i zasiane w ogródkach.