Выбрать главу

Niewidzialne siły ciskały konary, gałęzie, odszczepy, a nawet całe drzewa. W szeregach ciągle rozlegał się jęk tak straszliwy, jakby kogoś zarzynano nożem. Dym zasłaniał linie piechoty. Rafał chcąc wszystko lepiej widzieć tknął konia ostrogą i podjechał do armat.

Kapitan komendant leniwym krokiem przechadzał się od działa do działa, które były ustawione o osiemnaście kroków jedno od drugiego. Naczelnicy sekcjów stali przy przodkarach między jedną armatą a drugą.

Oficer od wozów i ogniomistrze czekali na skinienie kapitana komendanta. W oddali stały osiodłane konie kanonierów i naczelników sekcyjnych.

Z dymu wyjechał niespodziewanie Sokolnicki. Wyszukał oczyma Sołtyka i dał mu rozkaz:

— Ognia!

Sołtyk grzmiącym głosem zawołał na swoich:

— Baczność!

Każdy drugi pomocnik lewy uderzył lont w lewe ramię dla strząśnięcia ostrza popiołu, przeniósł go w wyciągniętej ręce o cztery cale przy końcu śladu prochowego…

— Pal!

Dotknęli lontami podsypki — i cofnęli się w swoje luki. Cztery działa wstrzęsły się i skoczyły w tył. Dym osłonił ich chmurą. Rafał słyszał tylko wokoło siebie komendy:

— Nabij!

— Za wycior!

— Przytkaj zapał!

— Po nabój!

I znowu:

— Wytrzyj!

— Za stempel!

I znowu:

— Przybij!

— Pocisk w działo!

Młody jakiś oficerek z twarzą surową i natchnioną, z okiem zimnym, schylał się nad dioptrą.

— Na cel!

— Pal!

Migały w dymie wyciory, głowy kanonierów, w rogatych czapkach, obsługujących działa, złote hafty i akselbanty oficerów w zielonych mundurach, drągi, uzbrojenia — i ognie. W to miejsce zaraz skierowały się kule austriackie dwunastu armat przedniej straży generała Mohra. Od huku (gdyż i dwa granatniki polskie przy batalionie Godebskiego bić zaczęły) nastał w uszach jednostajny dźwięk — jakby człowiek latał w rozkołysanym dzwonie. Bałwany dymu gęstniały wciąż, stały się z niebieskich bure, pełne sadzy prochowej, która dusiła i wyżerała oczy. Znieruchomiały jeździec nie poruszał ani ręką, ani nogą. Słyszał wokoło wołania i krzyki straszne. Nic jednak, nic nie mogło zepchnąć go z miejsca.

Z nagła jakiś żołnierz w bermycy z białymi kordonami znalazł się u jego strzemienia i wzniósł na niego oczy przeraźliwe, tak dziko wywrócone, że Rafał ocknął się jak ze snu. Tamten pchnął go kolbą karabina i wegnał między konie artylerii. Jeden z artylerzystów w rozpiętym mundurze, spod którego ukazywała się skrwawiona aksamitna kamizelka, wrzasnął na niego, inny podniósł szablę. Rafał zdarł swego konia i stępa pojechał na prawo, ale tuż o kilka kroków koń jego potknął się na leżących ludziach.

Olbromski schylił się, żeby przez mrok dymu zobaczyć, co to za jedni, gdy wtem koń jego skoczył, cisnął się całym korpusem, jakby przerażony okropnością widoku. Chrapnął jak ongi zdychająca Baśka, wspiął się dęba i z wysoka runął na przednie kolana. Rafał wyrwał nogi ze strzemion i zlazł na ziemię. Koń jego drżał cały. Kłęby jego kurczyły się, skóra wytężała na nich. Pyskiem chwytał ziemię, a jęzorem lizał naokół przestwór. Wtedy dopiero Rafał zobaczył, że ze zwierzęcia wypływają wnętrzności i krew się wali. Odszedł stamtąd i nie wiedząc zgoła, w jakim posuwa się kierunku, brnął przed siebie. Za chwilę znalazł się w szeregach woltyżerów. Uderzyły jego oczy znane mu barwy: żółte kołnierze, żółto-zielone szlify i zielone piórka na czapkach.

Stali w bagnie prawie po kolana. Nabijali bez komendy. Strzelali. Rafał potykał się na kępach, pniakach, gałęziach, właził na ciała zabitych i gnany siłą ciekawości przeciskał się naprzód. Twarzy niczyjej nie widział. Tak doszedł do plutonów, które biły się prawie na oko. Działo się to o kilkadziesiąt kroków przed nim. Dym nie pozwalał nic widzieć. Przy każdym tęższym drzewie czaił się człowiek, nabijał, strzelał, nabijał, strzelał.

Rafał chwycił karabin leżący na ziemi i stanął w szeregu.

— Równaj się! — krzyczał wciąż młody oficerek usiłując sformować tu kolumnę i ruszyć z nią naprzód.

Starania jego szły na marne. Ludzie walili się co chwila. Kule rznęły jak grad. Spomiędzy drzew wynurzyli się żołnierze o twarzach bladych, z wystraszonymi oczyma. Były to bataliony Wukasowicza pod dowództwem pułkownika barona Pabelkovena. Zwartym szeregiem, ile było można wśród drzew, walili naprzód. Rafał w osłupieniu patrzał na ich wysokie czapy i skrzyżowane na piersiach białe pasy.

— Toż, u pioruna, oni… — tyle zdołał pomyśleć.

Na widok wrogów żołnierze batalionu Godebskiego chwycili broń i rzucili się naprzód. Rafał ogarnięty szałem szedł z nimi.

Napadli na piechotę Wukasowicza z chłopską furią. Kłuli bez sztuki wojennej, po chamsku, bagnetem, bili kolbami…

Rafał, nieumiejący robić bronią, chwycił starą pruską landarę za koniec lufy i zaczął prać co siły w ramionach. Za nim to samo uczynili inni. Widząc koło siebie kupę jął nie komenderować, lecz przewodzić, jako szlachcic chłopom na pożarze: — A bijże! A dyć to Niemcy! A nie dajta się! — Wbijali się w szeregi najeżone skrwawionymi bagnetami, rzucali się na lufy ociekające krwią.

Krótko trwało ich męstwo. Za chwilę musieli ustąpić. Żołnierz austriacki szedł na nich z wyniosłości w nizinę, szedł kolumną liczącą trzy tysiące chłopa, zwartą i grubą. Były to bataliony Weidenfelda, batalion Dawidowicza i pułk siedmiogrodzko-wołoski.

Woltyżerowie uchodzili brnąc coraz głębiej w bajora, odbijając się, odstrzeliwując, trupami zaściełając pole. Austriacy wbijali się w lasek olszowy potężną masą i zagarniali cały. Fizyliery polskie szły w tył coraz bezładniej. Panika padała na nich z wolna jak rzęsisty a stale wzmagający się deszcz. Darmo szablami oficerowie pędzili do boju. Nadaremnie z gołą szpadą w ręce parł ich swym koniem Godebski…

Rafał znalazł się w truchlejącym tłoku, zbitym w masę, gniotącym człek człeka. W pas brnęli w rudawicy ku grobli stawu, swarząc się już między sobą. Kiedy wydostał się na twardsze miejsce i przetarł oczy, ujrzał przed sobą szlak ku grobli, na którym stał niedawno z generałem. Teraz walił się nań zdemoralizowany batalion. Wprędce napełnili te miejsca chargocząc, gadając, w kupę zbici. Armaty huczały przed nimi. Kule bluzgały po wodach stawu i kosiły żółte trzciny.

Wtem od strony Raszyna pędem nadciągnął hufiec jezdny. Przewodził mu książę Józef.

Za nim jechał Pelletier i kilkunastu adiutantów. Rafał poznał ich wszystkich oczyma, nie myśląc wcale o tym, kogo widzi. Baczył tylko na to, żeby nie być zepchniętym do stawu.

— Anizetka, Szpilka… — myślał przypatrując się im przez małą chwilę.

Książę mierzył rozgromiony batalion ognistymi oczyma. Żołnierze widząc go poczęli się opamiętywać, jako tako formować i zwracać ku olszynie. Wódz zsiadł z konia i nie wyjmując z ust krótkiej fajeczki brûle-gueule stanął pośród żołnierzy. Od pierwszego z brzegu wziął z rąk karabin i zawołał:

— Za mną, bracia!

Żołnierze wydarli się masą z gęstego błota i ruszyli jak jeden. Wpadli na piechurów austriackich z furią, z wściekłością, z szaleństwem, tak nagle, jakby wyrośli z ziemi czy wypadli z zasadzki. Książę szedł w szeregu walcząc jak prosty żołnierz. Nigdy furia bojowa nie była wścieklejsza. Pierwsze szeregi austriackie wgniotły się w następujące i wdeptywały je w bagno. Nie było miejsca na bitwę. Kto był na placu, musiał zginąć. Sami oficerowie austriaccy, żeby zyskać miejsce, musieli wydać tylnym szeregom kolumny rozkaz odstąpienia. W kilka chwil lasek olszowy został zdobyty aż do wioski. Tam także wrzała straszna walka. Austriacy wdzierali się na oszańcowane chałupy, zdobywali każdą piędź ziemi, każdy rów, zasiek. Z góry, z pułapów, zza desek, zza węgłów, z dziur, szczelin raził ich nieustanny grad kul. Ale już z trzech stron, od Puchał, z pola i od strony Jaworowa, wioska była osaczona. Cały drugi pułk piechoty szedł na nią głębokim szykiem.