Sułkowski rzekł z opryskliwym uśmiechem:
— Nie on mię w każdym razie będzie nim mianował, tylko ja sam siebie! San-Giorgio! Pewno, żem mu pokazał sztukę. We dwustu grenadierów wziąłem fort, klucz fortecy. A zresztą, w jego opinii jest najfatalniejsza omyłka. Ja nie jestem jeszcze godnym awansu na naczelnego wodza. Ja w mym jestestwie. To już ja wiem lepiej od niego. Nie jestem jeszcze naczelnym wodzem, a gdy nim będę, to nie tutaj.
— Buonaparte musiał wiedzieć, co mówi.
— Mój drogi, znam ja siebie aż nadto dobrze. Wiem, czego we mnie wcale nie ma. Tego dotychczas nabyć nie mogłem. Nie mam w sobie organu, którym mógłbym wyczuwać… Tylko on jeden na ziemi, między tylu żołnierzami, ma w swych kościach ten ciągle pęczniejący lwi szpik. Umiem ja już nie gorzej od niego przechodzić wzgórza trupów, umiem pracować spokojnie w środku ognia i być nieporuszonym w boju, kocham dym armat i huk ich paszcz ognistych, trzymam w skupieniu uniesienie jak na munsztuku dzikiego konia…
— Cóż więc jest owa władza, mój drogi?
— Nie wiem. Przed nią jedną drżą mi kolana.
— Nie rozumiem.
— Oto generał Francji, sługa ojczyzny, obrońca rewolucji, raz do mnie rzekł w zaufaniu, z uśmieszkiem Włocha, Korsykanina, pół-Francuza z „Ażaksiò”, że trzeba, by ta sama Francja popadła w nierząd większy niż teraz. Poniekąd dlatego idziemy do Egiptu, dlatego zarzniemy tysiące ludzi… — szeptał prawie z rozpaczą. — Zapomniał już na śmierć o uliczce Saint-Charles, o domu, z którego wyszedł. Ani już mowy o powrocie za zębate wysepki Iles Sanguinaires u wejścia do portu Ajaccio. Mary mu chodzą po głowie… „Tym gorzej dla republikanów — rzekł mi wtedy — jeśli spalą na panewce swoją rzeczpospolitą”. Słyszałeś! Tym gorzej dla republikanów…
Książę Gintułt zaśmiał się sucho, krótko, dyskretnie.
— Toż mówiłem… — rzekł.
— Czy sądzisz może, że to jest w nim tylko pospolita pycha, nędzna podłość dorobkiewicza, którego oszalały tłum ludzki wypchnął aż tak wysoko? Mylisz się: to nie jest tylko pycha. Jest to właśnie owa nadludzka potęga. Ja wiem, że on kocha siebie samego tak mocno, jak święty Antoni Padewski kochał Boga, że dla własnego celu napełnia ziemię swoją straszną, niezmierzoną sławą. Ale w tym jego celu mieści się nowy świat, nikomu nieznany. On do niego zmierza bez przerwy, jak Kolumb do swej Ameryki. Tam się poczynają i ciągną nowe dzieje okręgu ziemskiego. Pomyśleć!… Gdybym ja właśnie miał, posiadał tę jego tajemniczą siłę… — mówił z uśmiechem dziecięcej boleści. — Nowa ziemia. Moja nowa, odrodzona ziemia, którą widzę tak, jak tę oto mapę. Gdybym mógł stawać się bez drżenia, kiedy zechcę, nędznikiem, wówczas gdy trzeba być bardziej potężnym dla celów olbrzymich, tylko mnie jedynemu wiadomych! Władać swoją duszą i jej małymi, nędznymi cnotami tak samo jak wojskiem ludzi!
— Znienawidziłem wojnę i widzę, żem słusznie zrobił — rzekł obłudnie Gintułt. — „Milczą tam prawa, gdzie lśni oręż”. Tak niegdyś rzekł Cezar do Metellusa, gdy mu ten zabronił ruszać skarbu publicznego. Dodał jeszcze, że na wojnie prawo jest próżnym słowem.
— Wojnę! Ten jedyny pług, który drze ugory ziemi, żeby siewca mógł w rozerwane jej łono rzucać nowych zbóż ziarna, wydobywać z niej, zamiast chwastu, pszenicę.
Książę Gintułt uśmiechał się wciąż słabym, ironicznym uśmieszkiem. Sułkowski zamyślił się i rzekł po chwili.
— Znienawidziłeś wojnę. I to po tym, cośmy widzieli! Znienawidzić wojnę po tym, com uczuł stojąc pod gradem kul u mostu Zelwy! Po tej hańbie, która mi kopytami zmiażdżyła duszę! Więc mam przejść przez to krótkie życie jak obserwator? Nic nie uczynić?…
— Któż to powiedział?
— Ty! Bo tylko z mieczem w dłoni mogę sprawić, com zamierzył. Inaczej — nic! Jestem do tego stworzony, tak samo jak do tego, żebym jadł i pił. Jeślibym miał siedzieć bezczynnie, pracować dla siebie, dla jakiejś ambicyjki, rodziny, familii, wsi, powiatu, uczyć się dla samej nauki, nie dla spełnienia wielkiego czynu, czynu-skoku ludzkości, to zabij mię jak nędznego psa! Pamiętam, kiedym przybył z Konstantynopola, za późno, na pogrzeb, kiedy już trup pochowany w ziemi, a spadek rozerwali wierzyciele. Pamiętam, kiedym odchodził, a za mną na całej ziemi dymiła się krew wylana. O, nie! Kocham wojnę! Nade wszystko! Ja się jej nauczę całej, posiędę na własność wszystkie jej znane i tajemnicze siły, tak samo jak obejmuję i zabieram na własność arabski lub angielski język, ujmę ją w garść jak tę szpadę. Wtedy wrócę. Ja wtedy wrócę!
Skromny uśmiech nie ustępował z warg księcia Gintułta. Sułkowski spostrzegł go widać, gdyż zamilkł, jakby się w siebie cofnął i wejście zaparł. Wówczas gość jego rzekł cicho:
— W miarę jak tracę wszelki gust do wojny, zaczynam go nabierać — czy uwierzysz? — do dyplomatyki.
— Dyplomacja — mówił Sułkowski innym głosem, prędko, sucho i prawie niegrzecznie — przypomina mi zawsze mego poczciwego stryja, Augusta, który mnie mizeraka sposobiąc na męża stanu zabraniał mi surowo uczyć się matematyki, fizyki, chemii, twierdząc, że to czas zabiera i że powinna mi wystarczać tak zwana ogólna wiedza o tych materiach. Natomiast główny nacisk kładł na umiejętność muzyki, śpiewu, malarstwa, gry w szachy i sztukę odgadywania zagadek. To są umiejętności dyplomatyczne. Gdyby nie Sokolnicki, który po nocach, w sekrecie, wyuczał mię trygonometrii, inżynierii, matematyki… byłbym dziś wściekłym dyplomatą. Mój stryj był człowiekiem spróchniałym, aczkolwiek wyklął mię i wydziedziczył za objawiony jakobinizm z werwą i życiem, ale dyplomatyka mniej więcej pod postacią sztuki odgadywania zagadek i dziś mi się przedstawia. Toż dyplomatyzowałem… Jeżeli zostaniesz mężem stanu, zwróć uwagę na jedyną w tej dziedzinie siłę faktyczną: na politykę wojenną.
— Bardzo powątpiewam, czy kiedykolwiek zostanę dyplomatą. Nie sądzę, żeby do tego przyszło. Mówiłem tylko, że mi się to podoba. Ja stoję sobie z boku i patrzę na świat jak na piękną operę, cokolwiek byś o tym powiedział, twórco uczynków. Jest to z pewnością zajęcie godne człowieka o ćwiczonym i wyższym rozumie: zapuścić się w knieję zdrad, matactw, oszustw, podejść takiego na przykład Talleyranda Périgord, ministra des relations extérieures waszej rzeczypospolitej, poznawać je, psuć w sposób równie dowcipny jak straszliwy dla całych krain, dla dziesiątków lat.
— Być może. A czy widziałeś tego Talleyranda?
— Byłem nawet na balu wydanym przez niego na cześć Józefiny po jej przybyciu z Włoch w dniu 2 stycznia.
— W hotelu Gallifet?
— Tak.
— Toż musiałeś widzieć tam i Buonapartego?
— Widziałem. Miałem to szczęście. Nie doświadczyłem wprawdzie wzruszeń tej dziewczynki, która zbliżywszy się do niego ze drżeniem i przyjrzawszy mu się szczegółowo, zawołała do swej matki, pełna głębokiego zdumienia: Maman, c'est un homme! Przypatrywałem się więcej obyczajom demokratycznym i samym demokratom. Stroje dam! Józefina Buonaparte ubrana w tunikę grecką i coiffé en camée… Panie Tallien, de Chateaurenaud, Adrienne de Cambis, de Crény… Te jak Sapho de Mytilène, inne à la Cléopatra. I to wszystko w poczciwie sankiulockim miesiącu nivôse…
Sułkowski siedział w kącie sofy zamyślony.
— Byłem także — ciągnął Gintułt — w hotelu de la Chantereine.
— Bagatela!
— A tak. Podziwiałem z zachwytem salon z fryzami i malowidłami, wykonanymi przez uczniów Davida, stylobates en plâtre sur les bas-reliefs przez de Moitte'a, meble w stylu greckim według de Perciera… Nadzwyczajne! Zaręczyłbym, że ty sam, który dzieckiem bawiłeś się w Wersalu na kolanach Marii Antoniny a chowałeś w młodości wśród przepychu dworów monarszych Europy, niewiele widziałeś rzeczy bardziej przedziwnych. No i zrabowanych w sposób tak republikańsko-prostoduszny nie widziałeś tam na pewno. Les camée, les statues, les tableaux, les antiquités… Nadzwyczajne!