W celu zupełnego wygnania z pamięci tej panny odprawiał trudne nad sobą egzorcyzmy. Umyślnie wyjeżdżał na szkapie daleko w pole, skąd widać było Dersławice. Stawał tam i patrzał na siwiejące w dalekim krajobrazie kępy drzew, podobne do obłoków. Kępy te miały zawsze ten sam kształt, zawsze jednako było je widać, niby złudne marzenia, które ostygły w powietrzu i rozwiać się nie mogą. Rafał nie chciał pozwolić sobie na myślenie o dersławickich drzewach, o tamecznym ogrodzie, nie chciał zmiłować się nad sobą i dać folgi tęsknocie do kwiatów, które się tam rozwijały na rabatach pod cichym zgrzytem okiennicy. Nakazywał sobie obojętność, śmiał się ze siebie, drwił dowcipnie ze swej głupoty i rozumował tak mądrze, jakby go słuchała cała familia w komplecie. Zawracał konia i jechał do domu spokojny i pewny siebie. Zdarzały mu się jednakże chwile niepewności.
Jednego dnia zaszedł niespodzianie na kraniec niwy leżącej na płaskowzgórzu, które z dwu stron okalał głęboki rozdół. Było to w końcu kwietnia, kiedy murawa ledwie się puściła. W głębi parowu, u stóp swoich, Rafał ujrzał przeźroczystą, pierworodną zieleń moczaru. Słońce wskrzeszało stamtąd omdlałe, półprzejrzyste mgiełki o barwie perłowej muszli, zarazem błękitnawej i jakby różowej. Kilka maleńkich fal fiołkowej wody drgało i lśniło się tam między nowotnymi badylami, jak samo słońce.
W owej to chwili cudna mgła zarzuciła na duszę praktykanta w trzeźwości swe niewidzialne, nieujęte ręce. Uczuł na sobie smugi jej rozkosznych pokus, niejasnej, nadmiernie uroczej względności wszystkiego, co mogłoby być inne niż jej wola tajemnicza, pełna radości. Patrzał zdumionymi oczyma, pełnymi mgły wiosennej, w jasną łąkę, obejmował ją wzrokiem duszy, z krzykiem uniesienia, ze drżeniem przygarnął do ust jej widok… Za wrzeciądzami rzeczywistości, które go trzymały w więzieniu, otwarł mu się przez szczelinę pozór na niewysłowiony dreszcz trawy i wodnego zalewiska, na przedwieczny a najwyższy cud wszystkich sił świata, na rodzenie się, na wschód wiosenny życia. Krynica pierwiastkowego uczucia i dokładnej wiedzy o nim na chwilę rozchyliła się przed jego duszą, ukazała cudowne kłęby wody wiekuistej. Spływał stamtąd tajemny, bojaźnią i wzruszeniem tworzącym przenikniony powiew i nakaz, prawie szept czy śpiew: Módlmy się… Była to chwila tak osobliwa, sama jedna, pustelnicza, że się jej przeląkł. Ale nim się obejrzał, już znikła. Znikła bez śladu, bez znaku, bez cienia swego bytu, niby bruzda wyorana w powierzchni jeziora przez uderzenie wiosła, które dokądś, u boku szybkiej łodzi, w dal niezgłębioną odpłynęło.
Wrócił do roboty i w ciągu wielotygodniowych zajęć zapomniałby był o tym dzieciństwie na zawsze, gdyby nie siostra, nie Zofka. Za ogrodem, który pokrywał strome zbocze wzgórka, leżał szmat nieużytku, zarosły w dole gąszczem olszowym, wyżej tarniną. Stało tam jedno wielkie drzewo na urwisku gliniastym, brzost stary, rozrosły i na poły uschły. Spomiędzy jego korzeni wypływało źródlisko wody zaskórnej i kilkoma strumykami ciekło między olchy. Na wiosnę, w maju, było to miejsce przecudne. Żyzne wyziewy wznosiły się stamtąd, karmiąc chciwie nachylone krzewiny i zielska. Brzegi stoku bramowały się za tych dni kępami niezapominajek, a strumienie płynęły między żółtymi ogniskami jaskrów. Cudne kwiaty wznosiły się nad wodą i schylały ku niej rozmarzone głowy. Wyrastały tam kwiaty nigdzie niewidziane w tych stronach, fantastycznego kształtu, jak dziecięce nocne marzenia. Strzelały z grzęzawiska sity martwice, jak kołczan obłych strzał żelazno-zielonych, gibkich, kończystych, opatrzonych u boku w kistki ciemno-dzikie; rozwidlały się jak drzewka wysokie dudy, łodygi wewnątrz puste, o ścianach nasiąkłych wodą, z których samotne dziecko pańszczyźnianego chałupnika czyni sobie piszczałkę i gra na niej jednostajną, uboższą niż ptasia piosneczkę. Samotnie stały pałki o wąskich liściach, długich na kilka łokci, podobnych do mieczów, a spośrodka nich wyrastały proste pręty z ciemnoszarymi wełniakami, które słońce w perzynę obróci. Po mokrym zboczu nad stokiem zwisał mech barwy tak żywej, że zacierał rozkoszny błękit niezapominek, a spomiędzy jego zwojów czołgała się ku wodzie masa szerokich liści niby monstrualnie rozrosłe żabie nogi z mokrymi błonami. Były to liście szorstkie, najeżone mnóstwem chropawych kolców. Zdawało się, że te żywozioła wciąż syczą i wciąż drżą w bezsilnym gniewie, że trupie ziewy chuchają spod ich błon zielonych, i martwe oczy lśnią pod nieruchomymi powiekami. Tam także rosły kosaćce błotne, zwane płonymi, a nade wszystko rosły „jaskółki”, kwiaty o szerokich liliowych kielichach. Gdy Rafał ujrzał pierwszy z nich, nagle mu przyszło na myśl, że ten kwiat to księżniczka. Nadobny kwiat sobie samemu pięknością przyświecał w tym zaciszu. Wynurzał się z mokrych traw i zatapiał w duszy człowieka cudnej siły niezwalczony urok. Rafał złamał kruchą łodygę, przycisnął do warg subtelny kielich i zdusił go, zdruzgotał, spalił pocałunkami.
Jednego dnia zastał przy źródełku siostrę. Zofka przez czas jego nieobecności dojrzała, wyrosła i stała się piękną dziewczyną. Rzadko się widywali na osobności. Schodziła teraz z góry małą ścieżką wyżłobioną w glinie. Nie spostrzegła go i nucąc z cicha poszła na prawo od źródła. Rafał widział jej głowę z płowymi włosami przesuwającą się między tarniną, którą oblewał kwiat śniegowy. Dziwnym mu się to wydało, że siostra mogła wejść z taką swobodą w ten bugaj dziewiczy, którego on sam nigdy jeszcze nie przekroczył. Udał się tam i ze zdumieniem zobaczył głęboko w ziemi wyrytą między cierniami ścieżkę, która chyłkiem szła w górę do skrytej w gąszczach altanki. Darniowa ławka zajmowała połowę tego schronienia. Nad nią zwartym, nieprzeniknionym gąszczem stały czarne ciernie, okryte kwiatem. Dziki chmiel przerzucał tu i owdzie swe mocne nici, i jedna tylko biała brzózka o pękającej białej korce wzdychała nad tym miejscem, gdy cichy wiatr czesał jej długie srebrnozielone włosy.
Zofka zarumieniła się, sczerwieniała ujrzawszy brata. Ona, praktyczna gospodyni, od świtu do nocy zajęta krowami, cielętami, kurami, gęśmi, spiżarnią i kredensem, siedziała tu, schwytana na gorącym uczynku „egzaltacji”, tak zgubnej i tak ogólnie potępionej… Sama wykopała tę ścieżkę, sama zniosła kamienie i okryła je ziemią a darnią. Po co? Na co? żeby przychodzić tu na wiosnę i siedzieć „sobie”. Jakże teraz żałowała tego, co się stało, gdy brat patrzał na nią drwiącymi, męskimi oczyma! Nic nie mogła powiedzieć na swe usprawiedliwienie, nic a nic. Ani jednego praktycznego względu! Nie było to ani dla dobra krów, ani dla wygody cieląt, ani dla gęsi, ani dla czeladzi. Dla nikogo… Spuściła oczy, i ponury wyraz bezsilnej hańby odmalował się na jej twarzy. Siedziała tak dość długo, skubiąc palcami trawę. W końcu rzekła:
— Rafał, nie mów tatuńciowi dobrodziejowi, żeś mię tu zastał…
— Nie mówić?
— Nie mów!
— A to mi ty powiedz, po co tu siedzisz?
— Nie mów! Zobaczysz, że nie będziesz żałował. Nieraz ci się odwdzięczę.
— Powiedz, po co tu siedzisz?
— No, tak siedzę i koniec. Jak się zmęczę w kuchni, przy praniu, to tego… To przyjdę tu i odpoczywam sobie.
— A to nie możesz odpoczywać w ogrodzie? Nie tutaj, między tarkami?
— No, a cóż ci to przeszkadza albo komu? Tu mię nikt nie widzi, a tam zaraz która z dziewek zobaczy i woła a to do obory, a to do piekarni…
Rafał umilkł. Stał jakiś czas u wejścia, rozglądając się. Po chwili usiadł obok siostry na ławce. Srokosze kuły dokoła swe metaliczne piosenki, z trwogą odpędzając natrętnych ludzi od gniazd skrytych w gąszczu pod kwiatami. Trznadle zanosiły się od gminnych melodii. Dwa pospolite białe motyle unosiły się w przestrzeni jak gdyby skrzydlate płatki kwiatu. Po pewnym czasie Zofka podniosła się i nie powiedziawszy słowa wybiegła. Rafał został jeszcze długo, leniwie wyciągnięty. Kilka godzin przeszło, a on nie wiedział o tym wcale. Zdawało mu się jak przez sen, że jest w Wygnance. Zapomniał się i zbłąkał w puszczy dawnych marzeń. Byłby przysiągł, że dolatujący do ucha łoskot — to echo Urysiowego kilofa, że słychać wołanie Michcika…