Выбрать главу

Kiedy spostrzegł się i schwytał na uczynku tak niecnego próżniactwa, co prędzej wyszedł i ruszył w pole, postanawiając do tej dziury nigdy już nie wracać. Ale po upływie dni kilku niechcący znowu tam trafił. Dobrze się jakoś w tym miejscu myślało. Wsparł tedy głowę na ręku i myślał. Zbudził go szelest…. To Zofka skradała się na palcach, badawczo wychylając głowę zza tarniny. Gdy go spostrzegła, chciała uciekać, ale już ją zobaczył i śmiechem rubasznym przytrzymał. Weszła tedy i usiadła. Nie była już tak strwożona jak wówczas, gdy ją wytropił. Owszem, na twarzy jej malowała się żywa jakaś i zawzięta ciekawość. Wszczęła z bratem rozmowę, nieznacznie naprowadziła ją na Kraków i Grudno. Zbywał ją szczegółami, które już kilkadziesiąt razy publicznie całej familii był obwieścił. Zofce to nie wystarczało. Umiała już to wszystko na pamięć.

— Ty mi wytłumacz — mówiła patrząc w ziemię ze zmarszczonymi brwiami — jaki jest ten książę.

— Jak to jaki? Mówiłem już: wysoki, szczupły…

— To ja wiem doskonale, jakbym go sto razy widziała, ale żebyś więcej o nim opowiedział!

— Jażem się tysiąc razy rozwodził.

— To mi wytłumacz, jak to on tak nagle wyjechał… I żeby też nikt nie wiedział, gdzie on jest!

— No, nikt.

— Ale to jest tak dziwnie ładne…

— Ładne, nawet?

— Znikł i nie ma go. U nas — rzekła ze wzgardą — jeżeli kto wyjeżdża, to do Klimontowa albo do Sandomierza. Wszystkie chałupy wiedzą wtedy, że wyjechał do Klimontowa czy do Sandomierza, wróci nad wieczorem albo jutro przed obiadem. Wszystkie Żydy w mieście pamiętają o tym przez dwa dni. Raz tatuńcio jeździł aż do Opatowa, tośmy się do tego zdarzenia tydzień przygotowywali, konie paśli, kurczęta smażyli. A taki książę pojechał w świat — i znikł. Może przyjedzie, a może nie. Jego jaśnie oświecona wola! Jakaż to musi być satysfakcja tak z oczu ludzkich zniknąć!

— Cóż ci znowu strzeliło do głowy?

— Nic nadzwyczajnego. Mnie się wydaje, że i ty sam chciałbyś tak skoczyć we światy.

— Nie, wcale nie!

— Ejże…

— Głupia jesteś sroka i tyle. Ty myślisz, że świat to akuratnie tyli, co Klimontów z Koprzywnicą. Wleziesz za góreczkę, schowasz się i — nie ma! Zobaczyłabyś ty, co się to tam dzieje.

— Nie zobaczę, nie masz mię co straszyć.

— A żebyś wiedziała, że nie zobaczysz!

— Ech, co ty wiesz… Mnie się wydaje, że on musi być jakiś… puszysty, jasny, cichy… Jakie to cudne słowo: jaśnie oświecony pan, jaśnie oświecony książę pan…

Rafał nie odpowiadał. Ale w chwili, gdy siostra mówiła na poły do niego, a właściwie do siebie te słowa, uczuł w sobie tęsknotę, spływającą niby kropla zjadliwa, która rozgryza i kruszy wszystko, co na swej drodze spotka.

— Powiedz mi — gwarzyła Zofka: — to on nieboszczykowi bratu Piotrowi, Panie świeć nad jego duszą, takim był socjuszem, a czy to nie powinien przyjechać tutaj i z tatuńciem się politycznie rozmówić?

— O czym?

— A bo ja wiem o czym, ale powinien.

— Wiesz co, ty zbyt długo przestajesz z krowami…

— O, rozumie się — rzekła poważnie, opierając przechyloną głowę na ręce i patrząc w ziemię.

— Jakże taki pan — tłumaczył jej Rafał dla złagodzenia tego, co powiedział — mógłby przyjeżdżać do pomiernej szlachty jak my? My sobie panowie na kilkunastu włókach, a to magnat. I z jakiej racji?…

— A z tej racji, że chciałabym go zobaczyć. Przypatrzyłabym się, czy też taki sam…

— Jeszcze dawniej — ciągnął — za polskich czasów, to podobno zajeżdżały poszóstne karoce i najwspanialsze bastardy przed nasz dwór, bo chodziło o kreski na wyborach albo tam o co. Ale teraz! Żebyś ty wiedziała, jacy oni są…

— Nigdy nie będę wiedziała — rzekła z gnuśnym a jadowitym śmiechem — więc cóż mi z tego, że ty wiesz?

— Cały taki dwór, rodzina, siostry…

— To on ma siostry…

— Ma — szepnął.

W owej chwili Zofka spojrzała na niego i podniosła głowę.

— Czemużeś mi nigdy o tym nie mówił?

— A czy to jest dla ciebie ważna wiadomość?….

— Czy to jest dla mnie ważna wiadomość?… cha-cha!… Tak, to jest dla mnie… dużej wagi.

Rafał zamilkł i odął usta. Było mu nieswojo i głupio siedzieć z siostrą w tej tarninie. Wstał tedy i wyszedł. Leniwie wlókł się ścieżką obok źródła i stanął tam w zamyśleniu. Nie odwrócił się, choć słyszał, że Zofka idzie za nim podśpiewując. Sądził, że go wyminie, pójdzie sobie i da mu sposobność powrotu do altanki. Ona tymczasem poczęła wdzierać się po stromym zboczu nad źródłem, depcąc silnymi i zwinnymi nogami aksamity mchów i wielkie liście. Z radością i szczególnym entuzjazmem wołała do siebie półgłosem:

— Książę, mój książę!

— Co ty pleciesz? — syknął na nią zniecierpliwiony — czego ciągle gadasz o tym księciu?…

Zofka zerwała wysoko rosnący, prześliczny kwiat „jaskółki”. Z daleka, z głęboką powagą i przymrużonymi oczyma, w których gorzał ogień szczery, rzekła pokazując mu kwiat:

— To jest książę…

Rafał zmieszał się i całkiem spłonął.

— Spojrzyj — mówiła Zofka — czy nie jest najpiękniejszy ze wszystkich kwiatów? Cudniejszy niż konwalia, okazalszy niż storczyk. Dlatego nazwałam go tak: książę. Jaśnie oświecony kwiat. Mój umiłowany, mój kwiat… Cóż z tego, że nie pachnie? Cóż z tego, że nie ma żadnego zapachu?…

Mantua

Okno szczelnie zatarasowane wewnętrzną, składaną okiennicą… Lipcowy promień słońca włamał się już do wnętrza i, pełzając po wydeptanych cegłach posadzki, kruszył głęboką ciemność. Najmniejszego turkotu, żadnego szelestu… Jaka rozkosz! Cisza tak zupełna, że smętne nucenie mantuańskich komarów błąka się po izbie i całkowite, od początku do końca, brzmi w uchu.

Książę Gintułt, przebudziwszy się ze snu, odczuwał trwanie tej ciszy jak doskonałe szczęście. Nie walą gromy, nie dzwonią tęskliwie szyby, nie sypią się pacyny ze ścian i sufitu. Pogrążonemu w łaskawe drzemanie widziało się, że to jest pierwsza chwila po przybyciu do tego miasta, że to jeszcze kwiecień. Wystawiał sobie, że wolno idzie z Porta del Beluardo przez groblę prowadzącą do szańców przedmostowych San-Giorgio, ażeby ujrzeć cmentarz, miejsce czynu Sułkowskiego. Po to jedynie przybył. Ujrzy to miejsce, rzuci jakoby lauru liść na czoło upojone marzeniami, którego już nie ma, i odjedzie stąd co prędzej.

Wody wiosenne napełniły po brzegi Lago di Mezzo i Lago di Sotto. Modre fale żywo chwieją się, gonią i chlaszczą pianami po rudych murach. Ze drżeniem pędzą do portu Catena i do portu Ankony. Ciekawie zajrzą w ich wnętrza obmurowane i uciekają na łeb na szyję, przerażone dzikością starych bastionów. Za groblą droga idzie pod bramami fortu, później na prawo ku niewielkiemu wzgórzu. Wiosenny wiatr lekko poddyma pył drogi… O cudne trawy, któreście wówczas kryły foremne stoki i narożne bulwy szańców, nasypy, skarpy i przeciwskarpy obmurowanych rowów! Drzewa platanów z łagodnymi liśćmi, Wergiliuszowe ulubieńce „miłujące słodkie wody”… Myśli strudzone od malarii plączą się i gubią. To, co oczy widzą w marzeniu, leci stronami. Jakież to miejsce tam daleko widać?