— Widzą nas nawskroś. Jesteśmy śmieszni.
— Wychodźmy, jak tylko sztuka się skończy.
— Wychodźmy!
— Duszno…
— Anizetka — szeptał rotmistrz — podaję myśclass="underline" chodźmy in corpore do budy Bogusławskiego. Tam także dziś pokazują. Można będzie zabawić się.
— Dobra myśl!
— Wychodźmy!
— Dalej w drogę!
Wkrótce, skoro tylko zasłona spadła, całe gremium wysunęło się chyłkiem. Większość miała tu oczekujące przed teatrem powozy, karykle i lokajów ze światłem, ruszono tedy na plac Krasińskich gwarno i z pieśniami. Jarzymski jechał w powozie z Rafałem i kimś jeszcze, kogo zwano Bursztynkiem. Ów towarzysz wyprawy ciągle coś gwarzył zanosząc się od śmiechu.
— Cóż oni tam będą odstawiali? Jarzymek, ty wiesz pewno?
— Jakiego prawdopodobnie Cyda albo Hamleta. Kto ich tam wie? Może jaką niemiecko-czułą operę, jaki Flet zaczarowany…
— Piękne, ach, dekoracje „pędzla” pana Smuglewicza i wycie tych oberwańców w języku przodków… Cóż my tam będziemy robili?
— Zobaczy się. Jest bufet.
— No bufet… Ale ja nie jestem spragniony ich lokajskiego piwa… Przepraszam, może tam sprzedają piwo szlacheckie?…
— Wyrzucę cię z powozu!
— Wobec tego…
— Siedź spokojnie i czekaj!
— Podejrzewam cię od dawna, że jesteś owładnięty przez wulkaniczne ognie patriotyzmu d'antichambre i dlatego mię tam wieziesz w chwili, kiedy otoczon jestem przez mdłości.
— Mogę cię, powtarzam, zaraz wyrzucić, jeśli ci o to idzie.
— A, przepraszam! Nie masz po temu prawa, skoro w perspektywie jest bufet.
Za chwilę wszyscy znaleźli się w ciemnych, łojowymi świeczkami nędznie rozwidnionych przejściach i sionkach teatru. Z hałasem i wrzaskami kazali sobie sprowadzić aktora sprzedającego bilety, który już był kasę zamknął, i rozmawiając na głos weszli do sali. Było tam pełno, tylko publiczność była zupełnie inna. Grano tragedię Racine'a pt. Brytannik. Ponure gadanie wierszem rymowanym rozlegało się ze sceny słabo rozwidnionej świeczkami.
— To jest ogromnie wzruszające, mości panowie, nieprawdaż? — mówił głośno do kolegów rotmistrz, ledwie wszedł na salę i nim spojrzał na scenę.
— Jesteśmy poruszeni do głębi żołądków…
— Mnie wątroba wyskoczyła z klubów i chodzi samopas.
— Rozepchnijcie, jeśli łaska, tych rodaków z Podwala i Krzywego Koła! — wołał Anizetka. — Nie po to przyszedłem do tej otchłani z zapłaconym biletem, żeby mieli sposobność deptania po moich wypielęgnowanych nagniotkach.
— Żądaj natychmiastowego zadośćuczynienia od tej chudej aktorki, która do reszty zgłupiała ujrzawszy boleść wyrytą na twym obliczu.
— Wielki Boże! widzę mego fagasa. Ogromne uczucia miotają jego piersią, gdy słucha tych pięknych banialuków… A jednak tytoń kradnie mi wciąż tak samo, nie bacząc na doznaną podniosłość wrażeń.
— Gdzież jest bufet zapowiedziany w programie widowiska? — wołał towarzysz, który przyjechał w karetce Jarzymskiego.
— Bufet jest w izbie sąsiedniej! — głośno odezwał się jakiś mężczyzna siedzący w loży parterowej.
— Dziękujemy za tak dramatyczną wskazówkę nieznanemu przyjacielowi naszej niedoli… — mówił impertynencko rotmistrz w kierunku owej loży.
Rozepchnął tłum, który w milczeniu przysłuchiwał się awanturze, i szedł w stronę bufetu. Większość towarzyszów udała się za nim, niektórzy zostali na środku parteru. Rafał znalazł się w bufecie i znowu pił dużo. Słabo wiedział, że czegoś krzyczano, a sam miał przed oczyma to salę widzów, to znowu przekąski i flaszki, rozłożone na stole bufetowym. Rzucał na ten stół dukaty wygarnięte z kieszeni, leżał w czyichś ramionach… Kłuły go po twarzy ogolone brody, muskały wąsy, świeciły się przed nim roziskrzone oczy i przyjazne głosy mówiły mu jakieś zdania, na które zgadzał się bez zastrzeżeń.
Przez pustą już salę teatru, którą oświetlała samotna świeczka w latarni, późno w noc wyszedł w towarzystwie innych osób, z płonącą głową. Wlókł się po błocie ulicznym, hałasując tak samo jak inni. O jakiejś porze zobaczył przed sobą w grubej ciemności dwie latarnie nadjeżdżającego powozu. Furman krzyczał ordynarnie z kozła, żeby się z drogi usuwać. W tej samej chwili Rafał ujrzał w świetle prawej latarni eleganckie żółte sztylpy i buty unurzane w błocie, a stojące na szprychach koła. Gruby pomruk rotmistrza rozległ się nad głowami idących i furman, z krzykiem przerażenia runął z kozła w kałużę. Nogi w sztylpach znalazły się na miejscu furmańskich. Konie, ściągnięte potężnym ciosem bata, skoczyły z miejsca jak oszalałe i kareta poleciała w zaułek. Słychać było przez chwilę rozpaczliwe wrzaski zamkniętych w niej kobiet.
Ktoś mówił:
— Nic się wam, baby, nie stanie! Rotmistrz odwiezie was na miejsce dwa razy prędzej niż to bydlę…
Ulice były zupełnie puste i ciemne jak pieczary. Strącenie z kozła furmana było dla tłumu, idącego dotychczas w spokoju, jak gdyby pobudką do czynu. Opanowała wszystkich istna furia. Rafał słyszał ciosy lasek spadające na łeb i grzbiet furmana i zanosił się od śmiechu słysząc jego wrzaski. Gdy stangret wydarł się z rąk napastników, laski poczęły spadać na ściany kamienic, drzwi sklepów, żelazne kraty ogrodów. Co chwila jakaś szyba, śpiąca skromnie w ciemności, wydawała dziewiczo przeraźliwy wrzask rozlatując się w kawałki. Świstały w powietrzu zerwane ze ścian blaszane szyldy, dudniły bramy szczelnie zamknięte, w które łomotano pięściami, kijami, obcasami. Ktoś skrzesał ognia i przez chwilę Rafał podziwiał czterech ze swych nowych towarzyszów, z których dwaj stali na balkonie pierwszego piętra wąskiej kamieniczki. Dostali się tam po żelaznych sztachetach otaczających sąsiedni ogródek. Dwaj inni stali jeszcze na szczycie ogrodzenia, przechyleni nad ulicą. Tak wspólnymi siłami wyrywano ze ściany szyld przytwierdzony do żelaznej sztaby nad zamkniętymi drzwiami sklepu. Kilka par tych potężnych rąk szarpało sztangę do góry i na dół. Gruz sypał się w oczy… W tej samej chwili trzeszczały podważane drzwi, i wydawały znakomity łoskot talerze felczerskie strącone z wysoka, którymi ktoś wydzwaniał marsza. Tu i owdzie w oknach zapalało się światło. Przerażone białe figury snuły się i biegały za wybitymi szybami…
Dopiero połowa ulicy została w ten sposób oporządzona, gdy naraz z głębi sąsiedniego zaułka dały się słyszeć kroki ludzi równo maszerujących. Jak błyskawica — cisnęła w ciemności swój nagły strzał światła ślepa latarnia.
— Zybenknopfy — wrzasnął przyjaciel Rafałów, właściciel oleśnickiej psiarni.
— A łotry, jesteście!
— Bij pludra!
— Hab Acht! — rozległ się w ciemności spokojny głos.
Tłum pijany zbił się w gęstą kupę. Gdy nowy sztylet światła latarni przebił mroki głębokie, Rafał zobaczył w nim potężne ręce, trzymające niby sztandar wyrwaną sztabę z szyldem. W chwilę potem blacha szyldu zgrzytnęła w powietrzu. Rozległ się furkot drąga i urywany ryk. Po nim drugi, trzeci. Żołnierze patrolu dobyli szabel i poczęli z ramienia rąbać na ślepo. Anizetka, Bursztynek, Szpic, Szpilka i wszystek tłum towarzyszów runął na nich z laskami, z kamieniami znalezionymi na ziemi. Wnet żelazny drąg siłacza z Oleśnicy przeważył szalę zwycięstwa na stronę awanturników. Ront rozsunął się i cofał pod ścianami kamienic. Rozlegały się świstki, krzyki niemieckie wołające o pomoc, jęki i przekleństwa.