— Słuchaj no… te… jegomość, masz tam co do jedzenia?
Szynkarz zatrzymał się w swych kieliszkowych czynnościach i, wykłuwając zęby z karygodną niedbałością, odparł zapytanie zapytaniem:
— A cóż byś tak… te… jegomość… kazał?
— No, coś z mięsiwa. Z mięsiwa! Z gotowanego, smażonego…
Karczmarz pomilczał chwilę, jakby wyliczał sobie w głowie szeregi potraw, następnie zmierzył drapichrusta wzrokiem nikiej łokciem i odrzekł:
— Nie. Nie mam ani gotowanego, ani pieczonego.
— A to, co zajadają tamci? To skąd?
— Co jedzą tamci? Tamci, jedzą gotowane.
— No, to i mnie podasz zaraz, co tam masz upitraszonego, i kwita! — wrzasnął rozkazującym tonem. — Słyszałeś, wasan?
— Słyszeć, słyszałem…
— No, to żywo! Bo czasu nie mam.
Karczmarz wycierał pracowicie jakąś szklankę.
— Myślisz może, że nie mam czym zapłacić za twoją chabaninę? — dodał Rafał z pogardą tak szczerą, jakby miał kieszenie pełne dukatów, zgoła nie wiedząc o tym, że nie ma przy duszy jednego grosza.
— Ja nic nie myślę — mruknął oberżysta. — Płacić to płacić. Co mam dawać?
— Dawaj, co masz, tylko żywo, żywo!
Mówił to z najzupełniejszym spokojem, ani myśląc, co będzie dalej. Byleby tylko jeść! Jeść kupę mięsa, które się dymi, chleba, co trzeszczy w zębach…
Grający w karty nie przerywając swej zabawy zwracali spojrzenia w stronę sierdzistego oberwańca. Z uśmiechami pobłażania i mrużeniem ironicznym powiek zwierzali sobie nawzajem jakieś o nim ciche półsłówka.
Karczmarz wyszedł małymi drzwiami do tajemniczych ostępów swoich, a jego miejsce zajęła blada dziewczynina w brudnym fartuszku i zdartych trepciach. Rafał szybkim ruchem zbliżył się do graczów i kiwnął głową na przywitanie, jak to szlachcic, posiadacz ziemski, kiwnie czasami z łaski a dobrej woli głową, odpowiadając na ukłon pracowitego wieśniaka. Tamci odpowiedzieli na ten niby ukłon w sposób niezdecydowany, ni tak, ni owak, i grając wciąż, pochrząkiwali i pokaszliwali, nie wiedząc, jak sobie począć. Rafał zajrzał w karty z wyniosłością, której mimo usiłowań nie mógł w sobie przytłumić.
— Nędzna jakaś dziura to karczmisko.
— A bo i pewnie… — odrzekł furman.
— Wasan tutejszy jesteś? co?
— Nie, ja nie tutejszy.
— A z daleka?
— Z daleka.
— To jest skąd?
— No, a wasaneś skąd?
— Ja idę od węgierskiej strony wprost na Kraków.
— Od węgierskiej strony? — z niejakim szacunkiem zapytali gracze.
— Ba, ba! Od Pesztu… Od… Czacy — dodał ciszej.
— Sztuk drogi! Nawet nie umiem wyrozumieć, gdzie to być może.
— Żebyś wiedział! Człowiek się setnie zmitrężył, a tu jeszcze ten łajdak jadła nie daje.
— No, on tu pewnikiem w te pędy wyniesie…
— Jak też on to przyrządza — zadał sobie pytanie, spoglądając z ukosa na „boczek” wieprzowiny leżący na misce.
Nie pytając się o pozwolenie, odłamał partykę chleba, ukrajał porządny gnat mięsa i zaczął prędko i kategorycznie próbować, jak też smakuje. Okazało się, że owszem, jako tako. Wobec tego nalał sobie kieliszek wódki i wychylił go niedbale, przepijając do oszołomionych dworaków.
— Jeść mi się chce diablo, a tu jeszcze ta pokraka marudzi… — mruczał zabierając się do lepszej, tłuściejszej części boczku.
Chleb znikał w jego ustach ogromnymi skibami.
— Wasan u kogo służysz? — zapytał furmana nalewając sobie drugi kieliszek z jego butelki.
— A ja tu czekam na pana.
— Co za pana?
— A czekam z rozstawnymi końmi… — odrzekł woźnica, w głupkowatym osłupieniu patrząc na praktyki Rafałowe.
— Pan wasanów skąd jedzie?
— Z Wiednia.
— Jakże się, u kaduka, ten pan nazywa?
Furman zawahał się przez chwilę, a później udając, że nie dosłyszał pytania, zwrócił się do towarzysza:
— No, tera ty dajesz…
Olbromski nie nastawał.
Karczmarz wyniósł wreszcie ze swego laboratorium żelazną rynkę na trzech nogach i podał gościowi skwarzący się w czarnym tłuszczu kawał diabelskiej kiełbasy oraz partykę razowego chleba. Przedziwny był smak i uroczy zapach tej potrawy! Rafał zmiótł ją do ostatniej kruszyny, a tłuszcz do kropli wytarł chlebem, głodu jednak nie uspokoił. Był o tyle pewniejszy siebie, że mógł pomyśleć, co przedsiębrać dalej. Zaczął od oględzin karczmarza i wymiaru jego sił na wypadek walki, gdyby przyszło bez pożegnania z karczmy czmychać. Miał zamiar znowu się zbliżyć do stangretów i skorzystać z nich w jakiś sposób. W tym celu przysuwał się do nich, gdy przed gospodą rozległ się łoskot i tętent zajeżdżającego powozu. Furman i jego towarzysz wyjrzeli przez okno i na łeb na szyję rzucili się do drzwi.
Wędrowiec żywił marzenie, że uda mu się skorzystać z rwetesu i wypaść za drzwi, ale przezorny właściciel kiełbas stał sobie pobożnie u wejścia i skłaniał już grzbiet przed niewidzialnymi jeszcze przybyszami. Nie pozostało nic innego do zrobienia, tylko zaszyć się w ciemny kąt i czekać na uśmiech fortuny. Drzwi otworzono szeroko i z wolna wszedł do stancji wysmukły pan, modnie i pięknie ubrany. Jego kapelusz, płaszcz, wysokie buty z cholewami, aczkolwiek zabłocone i pomięte w drodze; czyniły w tej karczmie wrażenie przepychu. Młodzieniec rozejrzał się po izbie przymrużonymi oczyma i zaczął jednego ze służących rozpytywać się o zdrowie swej rodziny, o dom i tysiące drobiazgów. Znać było, że wraca z dalekiej podróży i po długiej nieobecności.
Olbromski przypatrywał mu się z bolesnym strachem. Od pierwszego rzutu oka poznał tego człowieka, ale jeszcze pocieszał się ile mógł, że go oczy mylą. Był to Krzysztof Cedro, towarzysz ze szkoły sandomierskiej, powiernik i przyjaciel… Głuchy wstyd, ruszt rozpalony, wsunął się pod ciało byłego więźnia. Ogarnęła go jakoby matnia wielkiego włoku niedoli. Oto najgorsze, co mógł jeszcze przeżyć: zetknąć się z dawnym kolegą w takiej odzieży, w takim położeniu i w takiej chwili! Nie mógł już nawet uciekać, gdyż hańba jego stałaby się jeszcze bardziej głośną i jawną. Zakrył twarz dłońmi.
Tymczasem Krzysztof Cedro zrzucił płaszcz i chodził po izbie, zadając służącym pytania. Gdy tak z kąta w kąt defilował, spostrzegł Rafała. Zwrócił się zaraz do oberżysty i zapytał, czy na czas swego pobytu w zajeździe może być sam. Zapłaci za to, ale chce zjeść posiłek bez świadków. Karczmarz w podskokach przybiegł do Rafała i więcej niż dobitnie żądał zapłaty tudzież wyniesienia się za drzwi. Wędrowiec wolno dźwignął głowę i rzekł mu przez zęby, że nie myśli wychodzić.
— Zapłacę ci, kiedy zechcę, i wyjdę, kiedy zechcę, a teraz bądź łaskaw odejść ode mnie, jeżeli chcesz nadal mieć całe oko i wszystkie zęby.
Oberżysta skrzywił się, a jego szczęki zadrżały jak u psa.
— Słuchaj no, człeku — rzekł szeptem, dobrotliwie — idź zgodą. Zawołam parobków i na przykładek każę ci gnaty połamać. Co ci to po tym?
Odraza do tej nędzy zbudziła w piersi Rafała wybuch postanowienia. Pojedynczym ciosem z dołu huknął karczmarza w brodę z taką siłą, że ten odleciał aż pod szynkwas. Potem wstał i zbliżył się do Cedry. Stanął w świetle okna i rzekł:
— Czy też mię poznasz, koleżko Krzysiu?
Cedro z okrzykiem żachnął się w tył i wydobywszy szkiełko w rogowej oprawie, zaczął mu się przypatrywać z lekka otwierając usta.