— Krzyś!… Sandomierz, Wisła, nocna wycieczka pod Zawichost…
— Rafał… — rzekł tamten z cicha, zbliżając się ku niemu i wytrzeszczając swe krótkowzroczne oczy.
— Ten sam, bracie…
— Cóż ty tu robisz? — mamrotał — z przerażeniem, oglądając jego kostium z góry na dół, z dołu do góry, unikając widoku twarzy.
— Historia długa, a świadków zbyt wielu. Czy chcesz mi dopomóc w nieszczęściu?
— Ależ!… Na miły Bóg… Rafuś… Olbromski… To on!
— Wszystko ci powiem z czasem, tylko mię o nic teraz nie pytaj.
— Jedno mi powiedz, na Boga! Skąd się tu wziąłeś?
— Idę w stronę Krakowa.
— Idziesz?
— Tak.
— Czemuż, na Boga! idziesz piechotą?
— Bo jestem w ostatniej nędzy.
— Rafał!
— Umieram z głodu.
— Miłosierny Boże! Jacek, puzderko! Waluś… — wołał Cedro nachylając przed Rafałem swą piękną twarz, jakby z zamiarem oddania mu pocałunku.
Wnet jednak cofnął się gwałtownie i z odrazą, uczuwszy fetor bielizny zgniłej na ciele i okropnego potu więźnia.
Służba wniosła puzdro z zapasami podróżnymi, rozłożyła obrus, i za chwilę Rafał wobec zdumionych świadków jego nędzy pił chciwie burgunda, pożerał kurczęta, pieczyste i przysmaki. Cedro sam usługiwał mu z nerwowym pośpiechem. W pewnej chwili odwrócił się do służących i namyślał… Rzekł do karczmarza:
— Nie macie tutaj osobnej stancyjki?
— Nie, jaśnie panie, osobnej nie ma.
— W takim razie…
Podniesionym głosem zakrzyknął:
— Prosiłem, do pioruna! żeby stąd wszyscy wyszli. Chcę zostać sam na sam z przyjacielem. Przynieść mi tu walizę, i wszyscy precz!
Wkrótce Rafał ujrzał bieliznę kolegi rozłożoną na stole.
Cedro rzekł:
— Sam nie wiem, co robić… Nie podobna, żeby mój człowiek i furman widzieli, że przebierasz się w moje suknie. Chyba zostań w tym, co masz na sobie. Tylko co tchu zmieniaj bieliznę!
Odwrócił się i zaczął pilnować drzwi, a Rafał przebierał się tymczasem. Ohydne, zgniłe gałgany, które miał na sobie, zwinął w kłąb i zatrzymał pod połą kubraka.
— Dawaj tamto! — syknął Cedro. — Sługa wyrzuci…
— Nie!
— Dawaj, to ja sam…
— Nie, to tylko ja sam mogę wyrzucić… — wyszeptał Rafał z uśmiechem krwawego szyderstwa. — To jest moje dotychczasowe życie. Tylko ja sam mogę je odtrącić…
Wstał od stołu i wyszedł na dwór. Obszedłszy karczmisko dookoła, znalazł gnojówkę i rzucił tam swoje wstrętne zawiniątko. Uczyniwszy to oparł się o mur i w ciągu krótkiego momentu przemyślał bardzo wiele. Czuł wciąż na piersiach swych leżącą zdradę, jak płytę z granitu. Chciał się otrząsnąć i w nadchodzący spokój uwierzyć, ale mógł to czynić o tyle, o ile chore ramię może dźwignąć bryłę granitu. Ciężko westchnął i wrócił do towarzysza. Ten już zabierał się do dalszej drogi.
— Mówiłeś mi — rzekł — że dążysz w stronę Krakowa. Ja pędzę wprost na Tarnów, do siebie. Kraków omijam. Ale jeśli ci na tym zależy, walmy na Kraków.
— Broń Boże! — zawołał Olbromski. — Nie pragnę bynajmniej widoku Krakowa.
— Powiedz mi… Czy później… to jest, czy miałeś zamiar wracać do domu, do Tarnin?
Rafał namyślił się głęboko. Rzekł z wolna:
— Prawdę mówiąc, to żadnego nie miałem zamiaru dziś, wczoraj, onegdaj… Myślałem o tym, żeby z głodu pod płotem nie zamrzeć…
— Zlituj się!
— Juścić pewnie, że trzeba będzie do domu.
— Słuchaj!…
— Choć w tym nadzwyczajnym kostiumie wracać w progi rodzinne… Brr!
— Otóż to właśnie, otóż właśnie! — wołał z pośpiechem Krzysztof.
— Ale cóż mam czynić? Jestem jak trup. Przebyłem bardzo ciężką chorobę…
— To samo właśnie miałem na myśli. Słuchaj — jedź do mnie!…
— Jak to? do Olszyny?
— Do Olszyny, nie do Olszyny, ale wprost do mnie. Mam własny folwarczek.
— Masz własny?
— Jakże? Stokłosy!
— Bój się Pana Boga… Wstyd mię wracać do rodzinnego domu, a jakże ja pojadę do ciebie! Co na mój widok powie twój ojciec?
— Przede wszystkim pojedziemy do Tarnowa. Tam się przedzierzgniesz w eleganta pierwszej wody. Chodzi tylko o to, żeby służba nic nie wiedziała. Co zaś do ojca, to wierz mi, że przyjmie cię jak rodzonego syna. Wszakże jesteśmy w kuzynostwie. A zresztą… Rafałku, błagam cię…
Powiedział to głosem dawnym, dziecięcym, sandomierskim.
— Rad bym z duszy-serca, ale zważ tylko…
— Wszystko rozważam. Przecież mówię ci, że mam swój własny folwark. Tam mieszkam i robię, co mi się żywnie podoba, wróciwszy z Wiednia.
— Wróciwszy z Wiednia… Czy ty stale w Wiedniu mieszkasz?
— Czy stale? Prawie…
— Co tam robisz?
— Co robię?
Przeciągnął się i uśmiechnął z goryczą.
— Robić nie nie robię, ale… staram się…
— O pannę?
— Na szczęście, jeszcze nie o pannę. Choć i to wkrótce spadnie na moje barki.
— Jakże to?
— Na teraz, uważasz… staram się o szambelanię…
— Bagatela!
— Ale à propos… Dochodziły nas wieści, że bawisz w Warszawie, że się ocierasz o najlepsze towarzystwo. Ktoś nawet wspominał, że należysz do kompanii spod Blachy.
— Tak, tak… byłem w Warszawie… Ale to już dawne rzeczy.
— A masz zamiar wracać tam kiedy?
— Do Warszawy? Przenigdy! — zawołał z ponurym na czole marsem na wspomnienie księcia Gintułta, masonów i ich przewodniczącego.
Teraz dopiero pomyślał, że powrót do Warszawy i w ogóle w granice Prus Południowych groziłby mu kryminałem, a co najmniej śledztwem z powodu zaginięcia pani de With. A na samo wspomnienie więzienia krew ścinała się w jego żyłach. O tak! Zniknąć w odległym folwarku przyjaciela, zaszyć się w głuszy, przypaść w kotlinie między zagonami jako zaszczuty szarak. Nie wiedzieć o niczym, o niczym… Podniósł na Krzysztofa oczy i rzekł:
— Jeżeli ci to będzie na rękę, to z rozkoszą, z prawdziwą rozkoszą pojechałbym do ciebie.
— Voilà. To lubię. Jacek, zakładać!
Wkrótce wygodna wolantka, ciągniona przez kasztany w lejc zaprzężone, unosiła ich tym samym gościńcem w dal zasnutą sinymi lasami. Olbromski miał teraz to, czego tak pragnął: nie wiedział o niczym. Okryty był burką przyjaciela i ta go chroniła od deszczu, który tego dnia był mu wrogiem osobistym. Nie czuł głodu ani pragnienia. Znużenie wyciągał ze strudzonych kości miarowy, rozkoszny ruch.
Zanosiło się na deszcz, i lekkie krople niekiedy muskały po twarzy. Wiatr rzeźwy i coraz surowszy powiewał. Wskutek odrębnych dziejów uczucia Rafał teraz dopiero zaczął pojmować swoją niedolę. Patrzał na ścieżkę biegnącą brzegiem błotnistego gościńca i widział tam siebie. Czuł swe schorzałe nogi w łachmanach użebranych w więzieniu, jak idą po twardym gruncie. Spoglądał na gliniane przykopy i widział w nich miejsca swego spoczynku. Spoglądał w odległe strony i dostrzegał jeszcze swe podłe, nędzne, plugawe uczucia, łachmany gnojowe. Wzbierał w nim bezprzykładny gniew i bunt. Z całej duszy i ze wszystkich sił szukał winowajcy, ofiary…
Dzielne konie parskały, żwawo i ostro sadząc gościńcem. Kadłuby furmana i lokaja miarowo, sennym ruchem kołysały się w prawo i w lewo, do taktu z wahaniami pojazdu. W miarę tych ruchów w duszy Rafała tworzyć się poczęły fale myśli tak niestałe jak nachylenia wolantki, zależne od czegoś z zewnątrz, od byle trącenia do taktu. Płynęły długimi smugami jak muzyka niestała, podarta, poszarpana, niepewna minuty, niepewna sekundy.