Gdy przybyli zasiedli do wieczerzy w wąskim pokoju przylegającym do wielkiej sieni, z drzwiczek ukrytych w kącie za szafą kredensową wybiegła młoda panienka lat czternastu, piętnastu, w nocnym szlafroczku. Rzuciła się w ramiona brata.
— Mery! — zawołał młody Cedro z uczuciem radości.
Panienka wnet podniosła głowę i spojrzała na niego z zabawnym uśmieszkiem. Za chwilę szepnęła:
— Czy przywiozłeś?
— Naturalnie! A teraz patrz no, trzpiocie…
— Jakżem szczęśliwa!
— Jesteś ubrana jak pasterka Filis, a tymczasem… Przedstawiam ci naszego kuzynka Rafała Olbromskiego.
— Kuzyna… — wyszeptała z najgłębszym zdumieniem, odgarniając loki i wlepiając w Rafała oczy tak oszołomione, jakby jej przedstawiano białego niedźwiedzia albo jaguara.
— Masz go czcić, szanować, poważać i comme de raison kochać, jest to bowiem wybawca z nurtów Wisły twego brata, szambelana Jego Cesarskiej Mości, rozumie się, szambelana in spe, a oprócz tego jest to przedstawiciel socjety warszawskiej, który właśnie wyda wyrok o twoich koafiurach. Ależ prawda, gdzież Kurtiwronka?
— Elle dort… — szepnęła siostra nie spuszczając oczu z Rafała. — Śpi ślicznie, złożyła ręce…
Krzysztof z błazeńską miną pokazał, jak to Kurtiwronka trzyma rączki złożone nadobnie na sześćdziesięcioletnim łonie dziewiczym.
— Ile razy ziewnęła przed zaśnięciem?
— Siedemnaście grubo i trzy w wiolinie.
— Siadajcie, siadajcie do stołu!… — wołał ojciec. — Jutro będziecie mieli dosyć czasu na plotki wiedeńskie i olszyńskie. Patrz no, Krzyś, co to tu podają…
Najstarszy z lokajów, uśmiechnięty z tak szczerą radością, jakby to jego rodzony syn zawitał pod strzechę domową, wlewał pieczołowicie na talerz Krzysztofa zupę z owoców, zaprawioną śmietaną. Młodzieniec ujrzawszy to widowisko wyciągnął ręce ku niebu i zawołał:
— Garus! Nareszcie, nareszcie… O, Niemcy, jeśli wam kiedy przebaczę, że blisko rok nie kosztowałem ludzkiego jedzenia… O, Niemcy, narodzie filozofów i kiepskich generałów! Skarz mię, gromowładny Jowiszu, pozbaw mię nadziei otrzymania klucza szambelańskiego, wydrzyj mi z piersi serce hrabiowskie…
— Krzyś, już drugi raz… lekkomyślnie… — syknął ojciec wznosząc uroczyście palec do góry.
— Milczę, papo, gdyż jem i jestem wzorem kochających synów… A czy są i kartofle ze skwarkami?
— Ze świeżuteńką młodą szperką! — szepnął mu prawie do ucha ów najstarszy między lokajami.
Kilku młodszych z nabożnym niewolniczo zadowoleniem przypatrywało się, jak to jaśnie panicz zawija prostacką zupę.
— A gdyby też tak domniemany szambelan… przepraszam, papusiu… — mruczał Krzysztof — gdyby też wasz młody pan i dziedzic, przybywający z dalekich Niemców, dostał jeszcze „pędziźrybię”? Cóż wy na to?
— Jest gotowe… — uśmiechnął się lokaj wstawiając nowy talerz.
Za chwilę Krzysztof z błyszczącymi oczyma krajał na ćwierci pain de gibier, mrugając na Rafała, żeby czasu nie tracił. Ojciec i siostra w milczeniu i zachwycie przypatrywali się młodemu. Mery czasami odrywała wzrok od jego twarzy i zabawnie śledziła Rafała.
— Czy papa widzi, co za koafiura! — mówiła parskając śmiechem i wskazując ostrzyżenie głowy brata z pozostawieniem na ciemieniu wysokiego, ufryzowanego czuba.
— Nie śmiej się z elegantów wiedeńskich, bo zostaniesz starą panną i będziesz wtedy przed zaśnięciem ziewała siedemnaście razy grubo i trzy w wiolinie.
— Rafuś! czemu nie jesz? — wołał rzucając się z nożem i widelcem na ulubione potrawy. — Zlituj się, nie zwlekaj, bo ja za nic nie ręczę. Mogę zjeść wszystko. Tylko jeszcze pieczone kartofle…
— Już podają…
— Myślałam, że zgubisz nareszcie w Wiedniu swe furmańskie gusta… — szydziła siostra.
— Tylko jeszcze pieczone kartofle…! Herr Je! cóż za kartofle!… Tylko w Polsce, to jest w Zachodniej Galicji, ta amerykańska sierotka… Niemcy, jeśli w ogóle jedzą…
— Później będziesz obmawiał Niemców, teraz musisz, musisz opowiadać. Już mogłeś zaspokoić głód, więc zaczynaj. Ostrzegam, że jeśli nie będziesz mówił rzeczy ciekawych, wcale nie dostaniesz ciastek cioci Matyni.
— Opowiem wszystko, tylko dawajcie dużo ciastek cioci Matyni, dużo, jak dla chorego! Rafuś! nie żyłeś jeszcze na świecie, jeśli nie znasz ciastek…
—À propos… gdzieżeście się panowie zetknęli? — spytał stary pan.
— W Tarnowie — szybko rzekł Krzysztof. — Rafał powracał właśnie z Bardyjowa, gdzie na wodach bawił z przyjaciółmi, szukając… czyż mam wyznać?
— Tu leży sekret… — śmiał się starzec.
— Ale nic sobie nie upatrzył. Niemeczki, Czeszki, Węgierki… To nie dla nas. Miał już z Tarnowa wracać do siebie w Sandomierskie, ale go namówiłem, żeby zamiast gnuśnieć u rodziców zawitał do mnie, żeby poznał oryginała Trepkę. Obiecałem mu dla zachęty, że papuś obmyśli dla niego jakąś doskonałą karierę… — dodał bez wahania, widząc dobrze, jak ojciec skrzywił się i wzruszył ramionami.
— Opowiadaj… — nastawała Mery przypatrując się wciąż Rafałowi jak dziwowisku.
— Zaraz, zaraz… Nie można od razu, mościa panno… Ale skoro się tak wszyscy niecierpliwią, więc incipiam… Od czegóż? Naturalnie… Skoro zjawia się w domu rodzicielskim hrabia Krzysztof Cedro…
Policzki starego pana wolno się zabarwiły i radość śmiała się w jego oczach, z lekka przysłonionych rzęsami.
— Skoro zjawia się w domu rodzicielskim hrabia Krzysztof Cedro, to od czegóż ma zacząć swe wiedeńskie epos? Naturalnie od poszukiwań w archiwach. Okazało się, że Marcin Cedro…
— No, tak, tak… — rzucił ojciec z nieszczerym lekceważeniem — wiemy dobrze, kto był Marcin Cedro.
— Ależ kiedy wynalazłem nową jego misję, jakiej oko nie widziało ani ucho nie słyszało. Za Michała Korybuta jeździł w misji sekretnej…
— Kto tam dziś na takie rzeczy zwraca uwagę!… — rzekł ojciec sentencjonalnie. — Dziś dla nas powinno być maksymą to samo co za Rzeczypospolitej: równość szlachecka. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Posłuchaj, co mówi Trepka. Nieprawdaż, kuzynie?
Rafał mruknął coś niezdecydowanego. Uczuł tylko po tym pytaniu bardziej niż przed chwilą, jak go twarz pali, zarówno od schłostania drogowego przez wiatr jak od nawału wrażeń.
— Filut z papusia… — szepnął Krzysztof nachylając się ku ojcu i całując go w rękę.
Po chwili rzekł głośno zwracając się do lokajów:
— Od dnia dzisiejszego macie, zbiry, tytułować jaśnie pana nie inaczej, tylko jaśnie panem hrabią, panienkę — panną hrabianką, a mnie… Mnie tymczasem jeszcze nie! Jak ma być równość, to równość. I tak jestem szlachcic na zagrodzie, więc równy temu oto… panu hrabiemu i pannie hrabiance.
Stary pan poprawiał mankiety, uśmiechał się, ale i sykał niecierpliwie.
— Jesteś hrabianką z mojej łaski… — rzekł Krzysztof zwracając się do siostry. — Przynieś za to jeszcze ciastek. Gdyby nie ja, siedziałabyś między parafialnymi makolągwami jako równa pierwszej lepszej na zagrodzie. Aha! Nakaż Kurtiwronce, żeby do ciebie nie przystępowała bez comtesse'y.