Выбрать главу

Naciska!

I, opadłszy na sofę, powtórzył do siebie z lubością przymykając oczy: – Naciska!

Okazało się, że Siemian znowu zażądał koni – ale tym razem nie była to prośba -

nie, to było takie, że Hip dłuższy czas nie mógł przyjść do siebie. – Panowie, to jest żulik! To jest morderca! Chciał koni, powiedziałem że dziś nie mam, może jutro… wtedy ścisnął mi rękę palcami, rękę mi wziął w palce i ścisnął, mówię wam, jak typowy zabójca… i powiedział, że jeśli do jutra, do 10-ej rano, koni nie będzie, to…

– Nacisnął! – powiedział przerażony. – Dziś w nocy trzeba to załatwić, bo jutro będę musial dać konie. I dodał po cichu:

– Będę musiał.

Była to dla mnie niespodzianka. Widocznie Siemian nie wytrzymał w roli, jaką wczoraj planowaliśmy, zamiast rozmawiać układnie, uspakajająco, przemówił groźnie… widać był najechany, sterroryzowany ex-Siemianem, tym niebezpiecznym, którego wywoływał w sobie podczas obiadu i z tego urodziła się w nim groźba, rozkaz, nacisk, okrucieństwo (którym nie mógł się oprzeć, ponieważ bał się ich bardziej, niż ktokolwiek inny)… Dość, że stał się znów groźny. Ale to przynajmniej było dobre, że już nie czułem się wyłącznie odpowiedzialny za niego, jak w nocy, w pokoju, wszak przekazałem sprawę Fryderykowi.

Hipolit wstał. Panowie, no, jak to zrobimy? Kto? Wyciągnął cztery zapałki i ukręcił jednej główkę. Spojrzałem na Fryderyka – oczekiwałem jakiegoś znaku -

czy wyjawić moją rozmowę nocną z Siemianem? Ale on był okropnie blady. Przełknął ślinę.

– Przepraszam – rzekł. – Nie wiem czy…

– Co? – zapytał Hipolit.

– Śmierć – powiedział krótko Fryderyk. Patrzył w bok. Z-a-b-i-ć go?

– A co? Jest przecie rozkaz.

_ Z-a-b-i-ć – powtórzył. Na nikogo nie patrzył. Był sam na sam z tym słowem.

Nikogo – tylko on i z-a-b-i-ć. Nie mogła kłaniać kredowa bladość jego, pochodząca stąd że on wiedział co znaczy zabić. Wiedział – w tej chwili – ^0 cna _ ja… tego… nie… – rzekł i strzepnął jakoś palcami w bok, w bok, w bok, gdzieś za siebie… Wtem zwrócił twarz w stronę Wacława.

I było to jak gdyby pojawił się adres na bladości jego – zanim się odezwał wiedziałem już z całą pewnością, że się nie załamał, a tylko wciąż kieruje wypadkami, manewruje – nie tracąc z oczu Heni i Karola – w ich kierunku! Więc co? Bał się? Czy za nimi się uganiał?

– Pan także nie! – zwrócił się wprost do Wacława.

– Ja?

– Jak pan to zrobi… nożem – bo to nożem trzeba – nie z rewolweru, za głośno -

jak pan to nożem, jeśli panu matkę niedawno też nożem?… Pan? Pan, ze swoją matką i katolik? Ja się pytam! Jak pan się urządzi, żeby to zrobić?

Wikłał się w słowach, ale były one przeżyte do gruntu, poparte twarzą, która krzycząc „nie" wlepiała się w twarz Wacława. Niewątpliwie – „wiedział co mówił".

Wiedział co znaczy „zabić" i był u kresu wytrzymałości, nie mogący sprostać…

Nie, to nie była gra, ani taktyka, on w tym momencie był prawdziwy!

– Pan dezerteruje? – odezwał się chłodno Hipolit.

W odpowiedzi uśmiechnął się bezradnie i głupio.

Wacław przełknął ślinę, jakby zmuszano go do zjedzenia czegoś niejadalnego.

Przypuszczam, że on dotąd podchodzi! do tego, jak ja, czyli w trybie wojennym, to zabicie było dla mego jednym z wielu, jednym więcej – odrażające, ale przecież zwyczajne i konieczne nawet, i nieuniknione – aż tu wydobyto mu je z ilości i umieszczono osobno, jako niezmierne Zabicie same w sobie! On także zbladł. A. do tego matka! I nóż! Nóż identyczny z tym którym jemu matkę…

zabijałby więc nożem wydobytym z matki, wymierzyłby to samo pchnięcie i ten sam czyn powtórzyłby na ciele Siemia- na… Lecz być może pod jego czołem napiętym zmarszczkami matka zmieszała mu się z Heńką i nie matka, a właśnie Heńka stała się decydująca. Musiał zobaczyć siebie w roli Skuziaka zadającego cios… lecz wtedy jakże ostać się wobec Heni z Karolem, jak oprzeć się ich zespoleniu, Heni w ujęciu (chłopca), Heni zniedoroślałej w jego ramionach, Heni bezczelnie schłopakowaconej?… Zabić Siemiana, jak Skuziak _ ależ wtedy kimże się stanie? Skuziakiem? Co przeciwstawi tamtej sile – nieletniej? Gdyby Fryderyk nie był wyodrębnił i wyolbrzymił Zabicia… ale teraz to już było Zabicie i ten cios nożem godził w jego własną godność, honor, cnotę, we wszystko czym walczył ze Skuziakiem o matkę, z Karolem o Henię.

To chyba sprawiło, że, zwróciwszy się do Hipolita, zameldował tępo, jakby stwierdzając coś już wiadomego:

– Ja tego nie mogę…

Fryderyk zagadnął mnie prawie triumfalnie, tonem który dyktował odpowiedź:

– A pan? Pan zabije?

Ha! Co? Więc tylko taktyka! Do czegoś zmierzał udając strach, zmuszając nas do odmowy. Niepojęte: ten strach jego, blady, spotniały, drżący, tak ostateczny w nim, był tylko koniem na którym on galopował… do młodych kolan i rąk!

Posługiwał się swoim przerażeniem w celach erotycznych! Szczyt szalbierstwa, niewiarygodna nikczemność, coś nie do przyjęcia i nie do zniesienia! Siebie on jak konia swego traktował! Lecz pęd jego mnie porwał i poczułem, że z nim razem muszę galopować. I zresztą nie chciałem, rzecz jasna, zabijać. Byłem szczęśliwy, że wolno mi się wykręcić od tego – już pękła nasza dyscyplina i jednolitość.

Odpowiedziałem: -

Nie.

– Bajzel – zareplikowal ordynarnie Hipolit. – Dość zawracania głowy. W takim razie ja sam załatwię. Bez pomocy.

– Pan? – powiedział Fryderyk. – Pan?

– Ja.

– Nie.

•'••„,., •.:•• – • – -;-'-…, w. •

_ Dlaczego?

– Nnnie…-

_ panje _ powiedział Hipolit – niech się pan zastanowi.

Przecie nie można być świnią. Trzeba mieć trochę poczucia obowiązku. To jest obowiązek, panie! To jest służba!

_ pan chce z poczucia obowiązku za-bi-jać niewinnego człowieka?

_ To jest rozkaz. Myśmy otrzymali rozkaz. To akcja, panie! Ja nie będę się wyłamywał z szeregu, wszyscy muszą razem. Tak trzeba! To jest odpowiedzialność!

Co pan chce? Żeby go wypuścić żywcem?

_ To niemożliwe – zgodził się Fryderyk. – Wiem, to niemożliwe.

Hipolit wybałuszył oczy. Czy spodziewał się, że Fryderyk odpowie: „tak, wypuśćcie go"? Na to liczył? Jeśli taką żywił skrytą nadzieję, ta odpowiedź Fryderyka odcinała odwrót.

– Więc czego pan chce?

– Ja wiem, naturalnie… konieczność… obowiązek… rozkaz… Nie można nie…

Ale przecie pan mnie… Pan nie będzie za-rzy-nał… Pan nniee… Pan nie może!

Hipolit, natknąwszy się na to „nniee" skromne, wyszeptane – usiadł. To „nniee"

wiedziało co znaczy zabić – i ta wiedza, teraz, kierowała się wprost na niego piętrząc olbrzymią trudność. Zamknięty w cielsku spoglądał na nas, jak przez oKno, wytrzeszczony. „Zwyczajne" zlikwidowanie Siemiana;uż nie wchodziło w rachubę po naszych trzech odmowach, pełnych abominacji. To stało się wstrętne pod naciskiem naszego obrzydzenia. I już nie mógł pozwolić sobie na płytkość.

Nie będąc osobą zbyt głęboką, ani przenikliwą, był jednak człowiekiem pewnego środowiska, pewnej sfery, i gdy my staliśmy się głębocy, on nie mógł pozostać płytki, ze względów jPo prostu towarzyskich. W pewnych razach nie można być „mniej głębokim", podobnie jak nie można być „mniej subtelnym, to dyskwalifikuje towarzysko. Tak to konwenans muszał go do głębi, do wyczerpania wraz z nami treści wyrazu „zabić", ujrzał to, jak myśmy ujrzeli – jako okropność.

211 się, jak my, bezsilny. Mordować kogoś własnymi rękami? Nie, nie, nie! Ale w takim razie pozostawało tylw „nie zabijać" – „nie zabijać" oznaczało wszakże wyłamać; się, zdradzić, stchórzyć, nie spełnić zadania! Rozłożył ręce Był pomiędzy dwiema obrzydliwościami – i jedna z nich musiała stać się jego obrzydliwością.