Okazja naraiła się, gdyśmy po podwieczorku zasiedli we dwóch na ganku – zacząłem ziewać, powiedziałem, że 28 prześpię się trochę, ale odszedłszy, zaczaiłem się za firankami salonu. Wymagało to pewnej… nie, nic odwagi… śmiałości… miało to przecież cechy prowokacji – a przecież on sam wiele miał wspólnego z prowokacją, była to więc niejako „prowokacja prowokatora". I to ukrycie się za firanką było z mej strony pierwszym wyraźnym zakłóceniem naszego współżycia, zapoczątkowaniem jakiejś nielegalnej fazy między nami.
I zresztą, ilekroć zdarzało mi się spojrzeć na niego w momentach, gdy, będąc zajęty czym innym, nie odpowiadał mi spojrzeniem na spojrzenie, czułem się jak gdybym popełniał podłość – bo on stawał się podły. Mimo to ukryłem się za firanką. Siedział jeszcze dość długo, jak go pozostawiłem na ławce, z nogami wyciągniętymi. Patrzył na drzewa.
Poruszył się, wstał. Jął spacerować z wolna dookoła dziedzińca, obszedł go ze trzy razy… zanim skręcił w szpaler, dzielący sad od parku. Posuwałem się za nim z daleka, aby nie stracić go z oczu. I już wydawało mi się, że jestem na tropie.
Gdyż w sadzie była Henia, przy kartoflach – czyżby tam zmierzał? Nie. Zapuścił się w boczną alejkę, wiodącą do stawu, przystanął nad wodą i spoglądał, a twarz miał gościa, turysty… Więc spacer jego był tylko spacerem – już miałem odejść i rodziła się we mnie pewność że wszystko com wymarzył, było jedynie moją fatamorganą (bo czułem, że ten człowiek powinien mieć nosa do tej sprawy, i że, jeśli on tego nie wywęszył, to tego nie ma) – gdy wtem zauważyłem, że wraca do szpaleru. Poszedłem za nim.
Niespiesznie stąpał i zatrzymywał się, oglądał krzaki, zamyślony, jego mądry profil pochylał się nad liściami, abstrakcyjnie. Ogród był cichy. Znów podejrzenia moje rozwiewały się, ale pozostało jedno, trujące: że on przed sobą udaje. Jakoś zanadto się ruszał w rym ogrodzie.
Nie omyliłem się. Jeszcze ze dwa razy skręcał w rozmaitych kierunkach – zagłębił się w sad – uszedł kawałek, stanął – ziewnął – rozejrzał się… a ona o sto kroków od niego na słomie przed piwnicą, przebierająca kartofle! Okrakiem na worku! Zawadził o nią wzrokiem przelotnie. Ziewnął. Ach, to już było niewiarygodne! Ta maskarada! Przed kim? Po co? Ta ostrożność… jakby nie pozwalał osobie swojej wziąć pełnego udziału w tym, co robił… ale widać było że całe krążenie to do niej zmierza, do niej! O… a teraz oddala się w stronę domu, ale nie, na pole wyszedł daleko, daleko, przystając, rozpatrując, niby że to spacer… jednakże łukiem ogromnym celuje na gumno i już pewne, że na gumno pójdzie. Widząc to, pobiegłem co tchu przez krzaki aby zająć stanowisko obserwacyjne za szopą i, gdy pędziłem z trzaskiem patyków w wilgotnych zaroślach nad rowem, gdzie wyrzucono ścierwo kocie i gdzie skakały żaby, pojąłem, że wtajemniczam gąszcz i rów w nasze sprawki. Wybiegłem za szopę. Tam stał, za wozem, na który gnój ładowano. Naraz konie pociągnęły wóz, on zaś znalazł się naprzeciwko Karola, który po drugiej stronie gumna, przy stelmarni, oglądał -jakieś żelazo.
Wówczas się zdradził. Ujawniony tym usunięciem się wozu, nie wytrzymał otwartej przestrzeni pomiędzy sobą i swoim obiektem – zamiast stać spokojnie, uskoczył prędko za płot, aby tamten go nie zobaczył – i zatrzymał się, zadyszany. Ale to gwałtowne poruszenie zdemaskowało go, więc, przestraszony, wypadł na drogę żeby wracać do domu. Tu spotkał się oko w oko ze mną. I szliśmy ku sobie po linii prostej.
Nie mogło być mowy o wykrętach. Ja jego schwytałem na gorącym uczynku, on -
mnie. Zobaczył tego, kto go podpatrywał. Szliśmy jeden na drugiego i, wyznam, zrobiło mi się niewyraźnie, bo teraz coś radykalnie musiało się zmienić między nami. Wiem, że wie, wie, że ja wiem, że wie – oto co tańczyło mi w mózgu.
Jeszcze dzieliła nas spora przestrzeń, gdy zawołał:
– A, panie Witoldzie, wyszedł pan aby odetchnąć świeżym powietrzem!
Było to powiedziane teatralnie – to „a, panie Witoldzie" było na jego ustach zgrywą, nigdy tak nie mówił. Odrzekłem tępo:
– Rzeczywiście…
Ujął mnie pod ramię – czego nigdy dotąd nie robił i rzekł w sposób nie mniej zaokrąglony.
za wieczór i drzewa pachną! Może więc razem będziemy oddawać się miłej tej przechadzce?
Odpowiedziałem równie menuetową grzecznością, gdyż jego ton mi się udzielił:
_ Ależ owszem, jak najchętniej, to mnie zachwyca!
Skierowaliśmy się w stronę domu. Ale ten marsz już nie był zwyczajny… coś takiego, jakbyśmy wkraczali w ogród w nowej inkarnacji, prawie uroczyście, nieomal przy dźwiękach muzyki… i podejrzewałem że jestem w szponach jakiejś jego decyzji. Co się stało z nami? Po raz pierwszy odczułem go, jako wrogość, i to bezpośrednio zagrażającą. Nadal po przyjacielsku ujmował mnie pod ramię, ale bliskość jego była cyniczna i zimna. Minęliśmy dom (przy czym bez przerwy unosił się nad „gamą światłocienia", wywołaną zachodem) i spostrzegłem, że najkrótszą drogą, na przełaj przez trawniki, idziemy do niej… do dziewczynki… a park rzeczywiście, nasycony smugami blasków, był bukietem i świetlistą lampą czarną od świerków i sosen rozrastających się, zjeżonych. Szliśmy na nią. Spojrzała na nas. Siedziała na worku, z kozikiem! Fryderyk zapytał:
– Nie przeszkadzamy?
– Skąd. Już skończyłam z kartoflami. Ukłonił się mówiąc głośno i okrągło:
– Czy przeto możemy upraszać, aby dziewczę towarzyszyło nam w naszej wieczornej przechadzce?
Wstała. Odpięła fartuszek. Ta uległość… która zresztą mogła być tylko uprzejmością. Było to zwykłe zaproszenie na spacer, w tonie nieco przesadnym, starokawalerskim… ale… ale w tym dojściu do niej, w tym przystąpieniu, zawierała się dla mnie nieprzyzwoitość, którą można by określić w ten sposób:
„zabiera ją, żeby coś z nią zrobić" oraz „ona idzie z nim, żeby coś z nią zrobił".
Najkrótszą drogą, poprzez trawniki, szliśmy na gumno, i zapytała: – Idziemy do koni?… Cel jego, jego nieznane zamierzenie, przeszywały rozgałęziony układ alej i ścieżek, drzew i klombów. Nie odpowiedział – a to, że nie udzielił żadnego objaśnienia prowadząc ją dokądś, znów stało się podejrzane. Dziecko… to przecież dziecko szesnastoletnie… ale już gumno przed nami, czarna, pochyła jego ziemia; okolona stajnią, stodołami, z rzędem klonów przy płocie, ze sterczącymi dyszlami wozów koło studni… i dziecko, dziecko… ale tam, przy stelmarni, drugi dzieciak młodzieńczy, który rozmawiając ze stelmachem trzyma w ręku żelazo, obok sporo desek, drągi i wióry, w pobliżu wóz z workami i zapach sieczki. My podchodziliśmy. Po tej wzdętej, czarnej pochyłości. Podszedłszy, zatrzymaliśmy się we troje.