ach, znów skrzypnęło, teraz już znacznie bliżej, i ucichło, rozpoczęła się cisza, a ja pomyślałem, że może nie wytrzymali, kto wie, może, zwabieni tym wspólnym skradaniem, odwrócili się od celu, zwrócili się ku sobie i teraz, w uścisku, zapomnieli o wszystkim dobierając się sobie do ciał zakazanych! Po ciemku. Na schodach. Zdyszani. Mogło to być. Czyżby… czyżby?… lecz nie, nowe skrzypnięcie powiadamia, że próżne nadzieje, nic się nie zmieniło, wciąż idą po schodach – i okazało się wtedy, że ta nadzieja moja była zupełnie, ale to zupełnie, wykluczona, w ogóle nie wchodząca w rachubę, nie mieszcząca się w ich stylu. Za młodzi. Za młodzi. Za młodzi na to! Musieli zatem dojść do Siemiana i zabić. Wówczas jednak (bo znów ucichło na schodach) zastanowiłem się, czy nie zabrakło im odwagi, może ona chwyciła go za rękę i ciągnie w dół, a nuż ukazał się im nagle ciężar olbrzymi zadania, jego masa przygniatająca, to „zabić". A nuż zobaczyli to i przestraszyli się? Nie! Nigdy! To także było wykluczone. I dla tych samych powodów. Ich ta przepaść przyciągała dlatego, że mogli ją przeskoczyć – ich lekkość dążyła do najkrwawszych przedsięwzięć dlatego, że przerabiali to na coś innego – i ich zbliżanie się do zbrodni było właśnie niweczeniem zbrodni, oni dokonywując unicestwiali.
Skrzypnięcie. Cudowna ich nielegalność, ten lekko skradający się grzech (chłopięco-dziewczęco)… i widziałem prawie ich nogi zgrane w tajemnicy, wargi rozchylone, słyszałem oddech zakazany. Pomyślałem o Fryderyku, który te same odgłosy łowił z dołu, z przedpokoju, gdzie miał wyznaczone stanowisko, pomyślałem o Wacławie, ujrzałem ich wszystkich wraz z Hipolitem, z panią Marią, z Siemianem, który chyba, jak ja, leżał na łóżku – i wchłonąłem smak zbrodni dziewiczej, grzechu młodzieńczego… Puk, puk, puk.
Puk, puk, puk!
Stukanie. To ona stukała do drzwi Siemiana.
Tutaj właściwie kończy się moja relacja. Finał był zbyt… gładki i zbyt…
piorunujący, zbyt… lekko-łatwy abym mógł opowiedzieć go w sposób dostatecznie wiarygodny. Ograniczę się do podania faktów.
Usłyszałem jej głos: „To ja". Klucz obrócił się w zamku Siemiana, otworzyły się drzwi, nastąpił cios i upadek ciała, które chyba runęło na płask na podłogę.
Zdaje mi się, że chłopak jeszcze dwukrotnie dla pewności użył noża. Wypadłem na korytarz. Karol już zaświecił latarkę. Siemian leżał na podłodze, gdyśmy go odwrócili ukazała się krew.
– Załatwione – powiedział Karol.
Ale ta twarz dziwacznie podwiązana chustką, jakby bolały zęby… to nie był Siemian… i dopiero po kilku sekundach spostrzegliśmy się: Wacław!
Wacław zamiast Siemiana, na podłodze, martwy. Ale Siemian także był martwy -
tyle tylko, że na łóżku – leżał na łóżku z raną od noża w boku, z nosem wtulonym w poduszkę.
Zapaliliśmy światło. Przypatrywałem się temu pełen jakichś dziwnych wątpliwości.
To… to nie wydawało się tak na sto procent prawdziwe. Za składne – za łatwe!
Nie wiem, czy jestem dość jasny, chcę powiedzieć, że naprawdę to nie mogło tak być, gdyż jakaś podejrzana składność za- domówiła się w tym rozwiązaniu… jak z bajki, jak z bajki… Oto co zapewne się stało: Wacław zaraz po kolacji przedostał się do pokoju Siemiana przez drzwi, łączące ich pokoje. Zabił go. Gładko. Potem czekał na przybycie Heni z Karolem i otworzył im drzwi. Wszystko, żeby oni jego zabili. Gładko. Dla pewności zgasił światło i podwiązał sobie twarz chustką – żeby go w pierwszej chwili nie poznano.
Okropność mego rozdwojenia: gdyż brutalność tragiczna tych trupów, ich krwista prawda, była zbyt ciężkim owocem drzewa zbyt giętkiego! Te dwa trupy bezwładne -
tych dwoje zabójców! Jak gdyby idea śmiertelnie ostateczna została przewiercona na wskroś lekkomyślnością…
Wycofaliśmy się z pokoju na korytarz. Oni przyglądali się. Nic nie mówili.
Usłyszeliśmy, że ktoś biegnie po schodach. Fryderyk. Ujrzawszy Wacława, stanął.
Machnął ku nam ręką – nie wiadomo co to miało znaczyć. Wyciągnął z kieszeni nóż, potrzymał go chwilę w powietrzu i rzucił na ziemię… Nóż był zakrwawiony.
– Józiek – powiedział. – Józiek. Tu jest. Był niewinny! Był niewinny! Naiwność niewinna biła z niego! Spojrzałem na naszą parkę. Uśmiechali się. Jak zwykle młodzież, gdy trudno wybrnąć z kłopotliwego położenia. I przez sekundę, oni i my, w naszej katastrofie, spojrzeliśmy sobie w oczy.
N ota wydawcy
Pornografia Gombrowicza budziła sprzeczne uczucia wśród czytelników i krytyków.
Imaginacyjna i nader drastyczna akcja umieszczona w okupowanej przez hitlerowców Polsce lat czterdziestych kazała myśleć o jakiejś grubej niestosowności, jeśli nie o bluźnierstwie wobec patriotycznych ideałów Polaka. Pornografia w samej rzeczy jest bluźnier-cza, choć nieco inaczej, niż o tym sądzić może czytelnik prostoduszny. Prezentuje ona tradycyjną kulturę i obyczaj narodowy w stanie wyczerpania i atrofii. Wprawdzie tu oto, na naszych oczach odprawia się jeszcze jakieś odwieczne rytuały: zajęcia gospodarskie, kojarzenie par małżeńskich, udział w religijnych obrzędach, walkę narodowowyzwoleńczą, ale są one już tylko „pustą formą" i trudno uczestniczyć w nich z całkowicie dobrą wiarą.
Skąd to wyczerpanie soków żywotnych? Może ze „śmierci Boga", może po prostu ze starości, może także pośrednią przyczyną jest nie-ludzkość wojny i ciężar patriotycznej ofiary, która już po raz któryś z rzędu wystawia na próbę psychikę jednostek i ich poczucie obowiązku wobec wymagań zbiorowości. W Pornografii mamy więc ukazany kryzys wartości, które dotąd organizowały byt narodowy: upadek religii, kompromitację ideałów ziemiańskiej familii (wraz z ich strażniczką, czcigodną Amelią), załamanie psychiczne legendarnego przywódcy partyzantów itd.
Dwaj starsi panowie, Witold i Fryderyk, którzy odwiedzają znajomych w wiejskim dworze gdzieś pod Ostrowcem, są więc świadkami (a i sprawcami także – poprzez swe niedowiarstwo) powszechnego kryzysu form i autorytetów. Zarazem dobre wychowanie, towarzyski konformizm wzbraniają im wyznać otwarcie ból i niewygodę, które z tego stanu rzeczy dla nich wynikają. Z tych samych przyczyn nie mogą też porozumieć się, gdy podświadome żywioły ich psychiki odnajdują w zmartwiałym świecie ostatnie bodaj ognisko życia, które budzi w nich na powrót emocje i zachwyt. Tym ośrodkiem tajemnej, erotycznej w swych źródłach rozkoszy jest Młodość. Od węzłowej sceny mszy w wiejskim kościółku poczyna się tedy w Pornografii mozolny proces ożywiania na powrót całej rzeczywistości. Trudne to, bo tak drastyczne, że nie da się publicznie wypowiedzieć. Dlatego właśnie Witold i Fryderyk prowadzą dziwaczną psychomachię i reżyserują zdarzenia tak, by jednocześnie: związać dwoje Młodych erotycznym węzłem, związać Starość z Młodością, czyli siebie z nimi, poprzez wzajemną fascynację i swoistą „wymianę usług", na koniec -
przebudować całą rzeczywistość wokół tak, by stała się oprawą dla ekscytującej awantury. Do treści erotycznych prędko dochodzi okrucieństwo i zbrodnia – tak jakby stary świat trzeba było koniecznie własnymi rękami zamordować, by nowy mógł ożyć na jego ruinach.
Pornografia kończy się karuzelą trupów, która zda się produktem wyuzdanego szaleństwa. A jednak rzeczywistość finału książki rządzi się jakąś – wcale rygorystyczną – logiką, a jej poszczególne elementy mają swoisty „sens", którego brakło rytuałom z pierwszej części powieści (tzn. można je objaśnić, odwołując się do specjalnego „kodu", który stworzyli dla siebie główni bohaterowie i który uwierzytelnia ich własna emocja). Tak więc również i to bluźniercze dzieło stoi w końcu po stronie ładu i porządku – tyle że wytworzonego na chwilę, lokalnie, w pełnej emocji międzyludzkiej grze.
Witold Gombrowicz ukończył Pornografię 4 lutego 1958, a wydał ją w czerwcu roku w paryskim Instytucie Literackim.
Powieść była przekładana na język francuski, włoski, niemiecki, angielski, norweski, szwedzki, japoński, hiszpański, fiński, portugalski i serbskochorwacki.
Za podstawę obecnej edycji przyjęto pierwsze wydanie Pornografii, jako jedyne za życia autora, pozostawiając bez zmian intonacyjną – odbiegającą od obowiązujących norm – interpunkcję autorską.