na kolana ciemne, ciemne, ciemne kolana nieruchome w kącie. Czerwonobrunatne Hipolita łapska, nabite mięsem, wtrącające w przedpotopowość, także znajdowały się na obrusie i musiał je znosić, bo należały do niego.
– Chodźmy spać – ziewnął. I szepnął: – Chodźmy spać.
Nie, to było nie do zniesienia! Nic, nic! Nic, tylko moja, żerująca na nich pornografia! I wściekłość moja na ich bezdenną głupotę – ten szczeniak głupi jak but, ta geś-idiotka! – bo tylko głupotą można było wytłumaczyć, że nic, nic, nic!… Ach, gdyby mieli o parę lat więcej! Ale Karol siedział w swoim kącie, ze swoją latarnią, ze swymi chłopakowatymi rękami i nogami – i nic nie miał do roboty, oprócz latarni, skupiony na niej, zakręcający śrubki – i cóż, że kąt był upragniony, drogocenny, że tam kryło się najwyższe szczęście tam, w tym Bogu niedorozwiniętym!… on śrubki zakręcał. A Henia, przy stole drzemiąca, z rękami znudzonymi… Nic! Jak to 26 być mogło? A Fryderyk, Fryderyk, co wiedział o tym Fryderyk, gaszący papierosa, bawiący się gałkami chleba? Fryderyk, Fryderyk, Fryderyk! Fryderyk, siedzący tutaj, umieszczony przy tym stole, w tym domu, na tych polach nocnych i w tym kłębowisku pasji! Ze swoją twarzą, która była jedną wielką prowokacją, ponieważ nade wszystko wystrzegała się prowokacji. Fryderyk!
Heńce kleiły się oczy. Powiedziała dobranoc. A zaraz potem i Karol, zawinąwszy starannie śrubki w papier, poszedł do swojego pokoju na piętrze.
Wówczas spróbowałem wyrzec ostrożnie, spoglądając na lampę z jej turkoczącym królestwem insektów: – Sympatyczna parka!
Nikt nie odpowiedział. Pani Maria dotknęła palcami serwetki – Henia – rzekła -
jeśli Bóg da, na dniach się zaręczy.
Fryderyk, który wciąż przekładał gałki z chleba, zapytał nie przerywając tej czynności, z uprzejmym zainteresowaniem.
– Tak? Z kimś z sąsiedztwa?
– Owszem… Sąsiad. Wacław Paszkowski z Rudy. Niedaleko. Często do nas zagląda.
Bardzo porządny człowiek. Wybitnie porządny – zatrzepotała palcami.
– Prawnik, uważasz – Hipolit ożywił się – przed wojną miał otworzyć kancelarię… Zdolny chłop, poważny, tęgi łeb, ba, wykształcony! Jego matka wdowa, gospodaruje w Rudzie, majątek pierwsza klasa, sześćdziesiąt włók, trzy mile stąd.
– Świętych cnót kobieta.
– Ona właściwie z Małopolski wschodniej, Trzeszewska z domu, krewna Gołuchowskich.
– Heńka trochę młoda… ale o lepszego kandydata trudno. Mężczyzna odpowiedzialny, zdolny, wybitnie oczytany, intelekt, panie, pierwszorzędny, jak tu przyjedzie będziecie panowie mieli z kim pogadać.
– Niezwykle przemyślany. Zacny i prawy. Wyjątkowej czystości moralnej. Wdał się w matkę. Niezwykła kobieta, głębokiej wiary, święta prawie – niezłomnych katolickich zasad. Ruda to ostoja moralna dla wszystkich.
– Przynajmniej nie byle hołota. Wiadomo co i jak.
– Przynajmniej wiadomo komu córkę oddajemy.
– Bogu dziękować!
– Było nie było. Heńka dobrze za mąż wyjdzie. Było nie było – szepnął do siebie w nagłym zamyśleniu.
4.
Noc przeszła gładko, niedostrzegalnie. Na szczęście miałem osobny pokój, nie byłem więc narażony na znoszenie jego snu… Otwarte okiennice ukazały dzionek z obłoczkami w ogrodzie niebieskawym i zroszonym, a słońce niskie przeszywało z boku strzeliście i wszystko było jak ugodzone skosem, w geometrycznym i podługowatym rzucie – koń skośny, stożkowate drzewo! Dowcipne! Dowcipne i zabawne! Płaszczyzny pięły się pod górę, a piony były ukośne! W tym to poranku ja, rozgorączkowany i chory prawie od wczorajszych rozżarzeń, od owego ognia i blasku – bo przecież trzeba zrozumieć, że spadło to na mnie znienacka po.latach świńskich, zduszonych, wycieńczonych, szarych, lub wykrzywionych szaleńczo. W ciągu których zapomniałem prawie co to jest uroda. W ciągu których tylko trupi odór. A oto naraz zakwita przede mną możliwość gorącej idylli w wiośnie, z którą już się pożegnałem, i panowanie wstrętu ustępuje cudownemu apetytowi tych dwojga. Nie chciałem już niczego innego! Znudziły ITU się agonie. Ja, pisarz polski, ja, Gombrowicz, za tym pobiegłem błędnym ognikiem, jak za przynętą – ale co wiedział Fryderyk? Potrzeba upewnienia się, czy on wie, co on wie, co myśli, co sobie wyobraża, stała się wprost dręcząca, nie mogłem dłużej bez niego, czy też raczej z nim, ale niewiadomym! A pytać? Jak pytać? Jak to wyjęzyczyć? Raczej – pozostawić go sobie i śledzić – czy nie zdradzi się ze swym podnieceniem…
Okazja naraiła się, gdyśmy po podwieczorku zasiedli we dwóch na ganku – zacząłem ziewać, powiedziałem, że 28 prześpię się trochę, ale odszedłszy, zaczaiłem się za firankami salonu. Wymagało to pewnej… nie, nic odwagi… śmiałości… miało to przecież cechy prowokacji – a przecież on sam wiele miał wspólnego z prowokacją, była to więc niejako „prowokacja prowokatora". I to ukrycie się za firanką było z mej strony pierwszym wyraźnym zakłóceniem naszego współżycia, zapoczątkowaniem jakiejś nielegalnej fazy między nami.
I zresztą, ilekroć zdarzało mi się spojrzeć na niego w momentach, gdy, będąc zajęty czym innym, nie odpowiadał mi spojrzeniem na spojrzenie, czułem się jak gdybym popełniał podłość – bo on stawał się podły. Mimo to ukryłem się za firanką. Siedział jeszcze dość długo, jak go pozostawiłem na ławce, z nogami wyciągniętymi. Patrzył na drzewa.
Poruszył się, wstał. Jął spacerować z wolna dookoła dziedzińca, obszedł go ze trzy razy… zanim skręcił w szpaler, dzielący sad od parku. Posuwałem się za nim z daleka, aby nie stracić go z oczu. I już wydawało mi się, że jestem na tropie.
Gdyż w sadzie była Henia, przy kartoflach – czyżby tam zmierzał? Nie. Zapuścił się w boczną alejkę, wiodącą do stawu, przystanął nad wodą i spoglądał, a twarz miał gościa, turysty… Więc spacer jego był tylko spacerem – już miałem odejść i rodziła się we mnie pewność że wszystko com wymarzył, było jedynie moją fatamorganą (bo czułem, że ten człowiek powinien mieć nosa do tej sprawy, i że, jeśli on tego nie wywęszył, to tego nie ma) – gdy wtem zauważyłem, że wraca do szpaleru. Poszedłem za nim.
Niespiesznie stąpał i zatrzymywał się, oglądał krzaki, zamyślony, jego mądry profil pochylał się nad liściami, abstrakcyjnie. Ogród był cichy. Znów podejrzenia moje rozwiewały się, ale pozostało jedno, trujące: że on przed sobą udaje. Jakoś zanadto się ruszał w rym ogrodzie.
Nie omyliłem się. Jeszcze ze dwa razy skręcał w rozmaitych kierunkach – zagłębił się w sad – uszedł kawałek, stanął – ziewnął – rozejrzał się… a ona o sto kroków od niego na słomie przed piwnicą, przebierająca kartofle! Okrakiem na worku! Zawadził o nią wzrokiem przelotnie. Ziewnął. Ach, to już było niewiarygodne! Ta maskarada! Przed kim? Po co? Ta ostrożność… jakby nie pozwalał osobie swojej wziąć pełnego udziału w tym, co robił… ale widać było że całe krążenie to do niej zmierza, do niej! O… a teraz oddala się w stronę domu, ale nie, na pole wyszedł daleko, daleko, przystając, rozpatrując, niby że to spacer… jednakże łukiem ogromnym celuje na gumno i już pewne, że na gumno pójdzie. Widząc to, pobiegłem co tchu przez krzaki aby zająć stanowisko obserwacyjne za szopą i, gdy pędziłem z trzaskiem patyków w wilgotnych zaroślach nad rowem, gdzie wyrzucono ścierwo kocie i gdzie skakały żaby, pojąłem, że wtajemniczam gąszcz i rów w nasze sprawki. Wybiegłem za szopę. Tam stał, za wozem, na który gnój ładowano. Naraz konie pociągnęły wóz, on zaś znalazł się naprzeciwko Karola, który po drugiej stronie gumna, przy stelmarni, oglądał -jakieś żelazo.
Wówczas się zdradził. Ujawniony tym usunięciem się wozu, nie wytrzymał otwartej przestrzeni pomiędzy sobą i swoim obiektem – zamiast stać spokojnie, uskoczył prędko za płot, aby tamten go nie zobaczył – i zatrzymał się, zadyszany. Ale to gwałtowne poruszenie zdemaskowało go, więc, przestraszony, wypadł na drogę żeby wracać do domu. Tu spotkał się oko w oko ze mną. I szliśmy ku sobie po linii prostej.
Nie mogło być mowy o wykrętach. Ja jego schwytałem na gorącym uczynku, on -