Выбрать главу

Fay uwolniła się z jego uścisku i usiadła. Jej pociągła twarz straciła rumieńce.

— Wiem, że Gerard jest stary. Wiem, że jest chłodny… ale niezależnie od tego, co mówisz, trzeba by go było zabić.

— Nawet go nie zaboli, na miłość boską, zaopatrzę się w tym celu w pistolet gazowy. — Spotkanie z Fay nie przebiegało tak, jak to sobie Lorimer zaplanował, i czuł, że traci cierpliwość. — Chodzi ci o to, jak długo on będzie w stanie śmierci klinicznej? Zaledwie parę dni, tak wszystko jest pomyślane.

— To nie jest w porządku, Mike.

— Gerard po prostu zamknie oczy i obudzi się w innym ciele. — Lorimer zastanawiał się, co by tu przytoczyć na poparcie swoich racji. — No i młodszym. Ten facet, którego wynalazłem, nie robi wrażenia starego. Wyświadczymy nawet Gerardowi przysługę.

Fay zawahała się, a następnie wolno, z oczyma nieruchomymi, jakby powtarzała ruchy potężnego wahadła, potrząsnęła głową.

— Zmieniłam zdanie. Jeżeli zgodziłam się poprzednio, to tylko dlatego, że myślałam, że nigdy do tego nie dojdzie.

— Stawiasz mnie w trudnej sytuacji — powiedział Lorimer. — Nie wierzę, że się naprawdę rozmyśliłaś. Ale jeśli tak jest rzeczywiście, to zastanawiam się, czy nie zmusić cię do tego szantażem, dla twojego własnego dobra.

Parsknęła śmiechem.

— Jak możesz mnie szantażować?

— Mogę, wierz mi Fay. Prymas nie akceptuje cudzołóstwa u nikogo, ale jeśli już, to ja jestem w lepszej sytuacji: mam wbudowaną w psychikę skłonność do grzechu, poza tym nie jestem żonaty. Prawdopodobnie dostałbym miesiąc z zawieszeniem. A ty jesteś kobietą, która zdradziła wiernego męża…

— Bo Gerard musi być wierny! Nie ma po prostu innej możliwości.

— Dla Prymasa to nie ma znaczenia. Nie, kochanie, żadne pieniądze ani nawet najlepsi adwokaci świata nie wybronią cię przed rokiem ciupy. Co najmniej rokiem. — Lorimer z ulgą stwierdził, że Fay jest odpowiednio przerażona. Górowała nad nim bogactwem i urodą, ale kiedy dochodziło między nimi do jakichś starć typu emocjonalnego czy intelektualnego, za każdym razem pewna bierność jej usposobienia gwarantowała mu zwycięstwo. Przerwał na chwilę, czekając, aż groźba więzienia wywrze maksymalny efekt, a następnie usiadł okrakiem obok na ławce.

— Wiesz co, to jest najgłupsza rozmowa, jaką można sobie wyobrazić — powiedział uspokajająco. — Dlaczego rozmawiamy o szantażu i więzieniu, skoro moglibyśmy mówić o naszej wspólnej przyszłości? Chyba w tej sprawie nie zmieniłaś zdania, prawda?

Fay popatrzyła na niego ze smutną zadumą.

— Nie, Mike, w zasadzie nie.

— To cudownie, bo ten typ, którego wczoraj znalazłem, jest za dobry na to, żeby go zmarnować. — Lorimer ścisnął Fay za rękę. — Wygląda, że to jakiś artysta, któremu się nie powiodło. Myślałem, że dziś można sprzedać każde dzieło sztuki, ale gdyby istniały na Oregonie jakieś mansardy, to ten facet głodowałby na jednej z nich. Aha, przy okazji: czy mogłabyś dać mi teraz tę forsę?

— To było dwadzieścia tysięcy, tak?

— Tak.

— Tam w sejfie na dole jest chyba więcej. Zaraz ci przyniosę. — Fay odwróciła się, żeby odejść, ale zatrzymała się po chwili. — A jak ten człowiek się nazywa?

— Raymond Settie. Słyszałaś o nim? Potrząsnęła głową.

— I co on takiego maluje?

— Nie wiem. — Lorimera z lekka zaskoczyło jej pytanie. — A co to ma właściwie za znaczenie? Jedyna rzecz, która się w tym wszystkim liczy, to to, że facet chce się zabić.

W powrotnej drodze wyzłoconym zboczem w dół, do miasta, Lorimer jeszcze raz przeanalizował swój plan. Był on w założeniu prosty. Gerard Willen był zaradnym, nieźle prosperującym biznesmenem, więc nie było podstaw sądzić, że ożenił się z Fay dla pieniędzy. Zobaczył ją raz, zakochał się i zaczął adorować z desperacką żarliwością, czemu Fay — zawsze podatna na wpływy każdego, kto miał dostatecznie silną motywację — z łatwością się poddawała. Kłopoty z ich małżeństwem polegały na tym, że Gerard jak gdyby w procesie starania się o nią wyczerpał całe rezerwy żywotności i niemal natychmiast po ślubie stał się dla niej bardziej ojcem niż namiętnym kochankiem. Nie wymagał od Fay niczego poza tym, żeby w czasie uroczystości kościelnych czy na oficjalnych przyjęciach występowała u jego boku.

Przez rok z górą w Fay wzbierały naturalne instynkty i Lorimer — trener szermierki w ekskluzywnym ośrodku sportowym — uważał się za szczęściarza, któremu dane było pojawić się na scenie w najbardziej odpowiednim czasie, żeby odegrać rolę mechanizmu wyzwalającego.

Na początku, mniej więcej przez miesiąc, zadowalał się posiadaniem jej ciała; potem nabrał przekonania, że należy mu się i wszystko inne. Zapragnął pieniędzy, wspaniałych domów, pozycji, ale nade wszystko marzyła mu się ucieczka od dręczącej codzienności — obowiązku wyrabiania gracji ruchów w tłustych matronach, które posługiwały się floretem jak packą na muchy. W tym wszystkim stał mu na przeszkodzie Gerard Willen.

Na Ziemi czy na jakiejkolwiek innej spośród pięćdziesięciu planet byłaby zawsze alternatywa: rozwód albo po prostu morderstwo. Na Oregonii nie istniała żadna z tych możliwości. Panowanie Kościoła Macierzystego wykluczało rozwód, poza sytuacjami zupełnie wyjątkowymi, do których w żadnym razie nie zaliczano spraw tak błahych jak niedobór seksualny. Co zaś do morderstwa, to kara refundacji osobowości, jaką przewidywało w takich wypadkach prawo Oregonii, czyniła je zbyt ryzykownym.

Było już ciemno, kiedy Lorimer zaparkował swojego skimmera w umówionym 'miejscu na przedmieściu od strony północnej. Przez jeden nieprzyjemny moment pomyślał, że jednak Settie nawalił, ale zaraz dostrzegł szczupłą postać na tle ciemnej kępy drzew. Settie zbliżał się wolno, zataczając się z lekka z trudem wsiadł do pojazdu.

— Piłeś? — zapytał Lorimer wpatrując się w ledwie widoczną trójkątną twarz.

— Czy piłem? — Settie potrząsnął głową. — Nie, przyjacielu, jestem głodny. Po prostu głodny.

— Może najpierw przyniosę ci coś do jedzenia.

— To bardzo miło z twojej strony, ale…

— Wcale nie jestem miły — przerwał mu Lorimer, nie potrafiąc ukryć niesmaku. — Zaprzepaściłbyś całą sprawę, gdybyś nam teraz umarł. To znaczy gdyby umarło twoje ciało.

— Nie umrze — uspokoił go Settie. — Trzyma się życia z uporem, który jest dla mnie nieco kłopotliwy, i na tym właśnie polega cały problem.

— Mniejsza z tym — Lorimer poderwał skimmera z ziemi i poszybował prosto przed siebie. — Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby nas zobaczono razem, więc schyl głowę. Zabieram cię do Willenów.

— Czy zrobimy to dziś wieczór? — W głosie Settle'a odezwała się rzadka nuta ożywienia.

— Nie. Gerard Willen jeszcze nie wrócił, ale musisz zorientować się wcześniej w rozkładzie domu, żebyśmy byli pewni, że wszystko pójdzie gładko.

— Aha. — Settie robił wrażenie rozczarowanego. Otulił się szczelniej płaszczem, skulił w kącie i nie odezwał słowem do końca podróży. Lorimerowi nie przeszkadzało jego milczenie. Rozmowa z tym człowiekiem mroziła go chłodem i — z niezrozumiałych powodów — budziła uczucie zagrożenia. Leciał wysoko wybierając drogi, co do których wiedział, że będą bezludne, i zaparkował pod wielkim domem. Kiedy wysiadał ze skimmera, owiało go nocne rześkie powietrze, światło gwiazd kładło się na trawnikach i żywopłotach jak przedwczesny o tej porze roku szron. Podeszli do patio z tyłu domu, gdzie żółty blask bijący od okien dostatecznie oświetlał im drogę. Lorimer wyjął z kieszeni pistolet gazowy i wręczył go Settle'owi, który niechętnie ujął broń chudą ręką.