– Więc go bierz!
Po czym weszli obaj do izby, w której była zgromadzona reszta oficerów. Miller zwrócił się do nich i rzekł:
– Za zasługi pana Kuklinowskiego oddaję mu jeńca do dowolnego rozporządzenia.
Nastała chwila milczenia; po czym pan Zbrożek wziął się w boki i spytał go z pewnym akcentem pogardy:
– A co pan Kuklinowski zamierza z jeńcem uczynić?
Kuklinowski, zwykle pochylony, rozprostował się nagle, usta jego rozszerzyły się złowrogim uśmiechem, a źrenice oczu poczęły drgać.
– Komu się nie podoba to, co z jeńcem uczynię – rzekł – ten wie, gdzie mnie szukać.
I trzasnął z cicha szablą.
– Parol, panie Kuklinowski! – rzekł Zbrożek.
– Parol, parol!
To rzekłszy, zbliżył się do Kmicica.
– Chodź, robaczku, ze mną, chodź, przesławny żołnierzyku... Słabyś trochę, potrzeba ci pielęgnacyjki... Ja cię popielęgnuję!
– Rakarz! – odrzekł Kmicic.
– Dobrze, dobrze! harda duszyczko... Tymczasem chodź.
Oficerowie zostali w izbie, Kuklinowski zaś siadł na koń przed kwaterą. Mając ze sobą trzech żołnierzy, kazał jednemu z nich wziąć Kmicica na arkan i wszyscy razem udali się ku Lgocie, gdzie stał pułk Kuklinowskiego.
Kmicic przez drogę modlił się żarliwie. Widział, że śmierć nadchodzi, i polecał się Bogu z całej duszy. Tak zaś zatopił się w modlitwie i w swym przeznaczeniu, że nie słyszał, co do niego mówił Kuklinowski; nie wiedział nawet, jak długo droga trwała.
Zatrzymali się na koniec w pustej, na wpół rozwalonej stodółce, stojącej nieco opodal od kwater pułku Kuklinowskiego, w szczerym polu. Pułkownik kazał wprowadzić do niej Kmicica, sam zaś zwrócił się do jednego z żołnierzy.
– Ruszaj mi do obozu – rzekł – po sznury i płonącą maźnicę ze smołą.
Żołnierz skoczył co tchu w koniu i po kwadransie z tą samą chyżością powrócił nazad z drugim jeszcze towarzyszem. Obaj przywieźli żądane przedmioty.
– Rozebrać tego gaszka do naga – rzekł Kuklinowski – związać mu linką z tyłu ręce i nogi, a potem podciągnąć go na belkę!
– Rakarz! – powtórzył Kmicic.
– Dobrze, dobrze! pogadamy jeszcze, mamy czas...
Tymczasem jeden z żołnierzy wlazł na belkę, a inni zwłóczyli szaty z Kmicica. Gdy to uczyniono, trzej oprawcy położyli go twarzą do ziemi, związali mu ręce i nogi długą liną, następnie, okręciwszy go jeszcze nią w pół ciała, rzucili drugi jej koniec żołnierzowi siedzącemu na belce.
– Teraz podnieść go w górę, a tamten niech zakręci linę i zawiąże! – rzekł Kuklinowski.
W minutę rozkaz był spełniony.
– Puścić! – rozległ się głos pułkownika.
Lina skrzypnęła, pan Andrzej zawisnął poziomo kilka łokci nad klepiskiem.
Wówczas Kuklinowski umoczył kwacz w płonącej maźnicy, podszedł ku niemu i rzekł:
– A co, panie Kmicic?... Mówiłem, że dwóch jest pułkowników w Rzeczypospolitej, dwóch tylko: ja i ty! A tyś się właśnie do kompanijki z Kuklinowskim nie chciał przyznać i kopnąłeś go?... Dobrze, robaczku, miałeś słuszność! Nie dla ciebie kompanijka Kuklinowskiego, bo Kuklinowski lepszy. Ejże, sławny pułkowniczek pan Kmicic, a Kuklinowski ma go w ręku i Kuklinowski mu boczków przypiecze...
– Rakarz! – powtórzył po raz trzeci Kmicic.
– Ot, tak... boczków przypiecze! – dokończył Kuklinowski.
I dotknął płonącym kwaczem Kmicicowego boku, po czym rzekł:
– Nie za wiele od razu, z lekka, mamy czas...
Wtem tętent kilku koni rozległ się przy wierzejach stodółki.
– Kogo tam diabli niosą? – spytał pułkownik.
Wierzeje skrzypnęły i wszedł żołnierz.
– Mości pułkowniku – rzekł – jenerał Miller życzy sobie natychmiast widzieć waszą miłość!
– A to ty, stary! – odrzekł Kuklinowski. – Co za sprawa? kiej diabeł?
– Jenerał prosi, by wasza miłość natychmiast do niego pojechał.
– Kto był od jenerała?
– Był szwedzki oficer, już odjechał. Ledwie tchu z konia nie wyparł!
– Dobrze! – rzekł Kuklinowski.
Po czym zwrócił się do Kmicica:
– Było ci ciepło, ochłodnij teraz, robaczku, ja wrócę niebawem, pogawędzimy jeszcze!
– A co z jeńcem uczynić? – zapytał jeden z żołnierzy.
– Zostawić go tak. Zaraz wracam. Niech jeden jedzie za mną!
Pułkownik wyszedł, a z nim razem ów żołnierz, który poprzednio siedział na belce. Zostało tylko trzech, ale niebawem trzech nowych weszło do stodoły.
– Możecie iść spać – rzekł ów, który Kuklinowskiemu o rozkazie Millera doniósł – nam pułkownik polecił straż trzymać.
Kmicic drgnął na dźwięk tego głosu. Wydało mu się, że go zna.
– Wolimy zostać – odrzekł jeden z trzech pierwszych żołnierzy – żeby na dziwo patrzyć, bo takiego....
Nagle urwał.
Jakiś straszny, nieludzki głos wydobył mu się z gardzieli, podobny do piania zarzynanego koguta. Ręce rozłożył i padł jak gromem rażony.
Jednocześnie krzyk: „Prać!”, rozległ się w stodółce i dwaj inni nowo przybyli rzucili się na kształt rysiów na dwóch dawniejszych. Zawrzała walka, straszna, krótka, oświecona blaskami płonącej maźnicy. Po chwili dwa ciała padły w słomę, przez sekundę jeszcze słychać było rzężenie konających, po czym rozległ się ów głos, który Kmicicowi poprzednio wydał się znanym:
– Wasza miłość, to ja, Kiemlicz, i moi synowie! My od rana już czekali na sposobność. Od rana wypatrujem!
Tu stary zwrócił się do synów:
– Nuże, szelmy; odciąć pana pułkownika, duchem, żywo!
I nim Kmicic zdołał zrozumieć, co się dzieje, pojawiły się koło niego dwie rozczochrane czupryny Kosmy i Damiana, podobne do dwóch olbrzymich kądzieli. Wnet więzy były rozcięte i Kmicic stanął na nogach. Zachwiał się z początku. Ściągnięte jego wargi zaledwie zdołały wymówić:
– To wy?... Dziękuję...
– To my! – odrzekł straszny starzec. – Matko Boska! o!... niech się wasza miłość ubiera. Żywo, szelmy!
I począł Kmicicowi podawać ubranie.
– Konie stoją za wierzejami – mówił. – Stąd droga wolna. Straże są; może by nie wpuściły nikogo, ale wypuścić, wypuszczą. Wiemy hasło. Jak się wasza miłość czuje?
– Bok mi przypiekł, ale jeno trochę. W nogach mi słabo...
– Niech się wasza miłość gorzałki napije.
Kmicic chwycił chciwie manierkę, którą stary mu podał, i wychyliwszy ją do połowy, rzekł:
– Zziąbłem. Zaraz mi lepiej.
– Na kulbace się wasza miłość rozgrzeje. Konie czekają.
– Zaraz mi lepiej – powtórzył Kmicic. – Bok trochę pali... Nic to!... Całkiem mi dobrze!
I siadł na krawędzi sąsieka.
Po chwili rzeczywiście odzyskał siły i spoglądał z zupełną przytomnością na złowrogie twarze trzech Kiemliczów oświecone żółtawymi płomykami palącej się smoły.
Stary stanął przed nim:
– Wasza miłość, pilno! Konie czekają!
Lecz w panu Andrzeju obudził się już całkiem dawny Kmicic.
– O! nie może być! – zakrzyknął nagle – teraz ja na tego zdrajcę poczekam!
Kiemlicze spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ale żaden nie pisnął ani słowa, tak ślepo przywykli z dawnych czasów słuchać tego wodza.
Jemu zaś żyły wystąpiły na czoło, oczy w ciemności świeciły jak dwie gwiazdy, taka tlała w nich zawziętość i chęć zemsty. To, co czynił teraz, było szaleństwem, które mógł życiem przypłacić. Ale właśnie życie jego składało się z szeregu takich szaleństw. Bok dolegał mu okrutnie, tak że co chwila mimo woli chwytał się zań ręką, ale myślał tylko o Kuklinowskim i gotów był czekać go choćby do rana.
– Słuchajcie! – rzekł – czy jego Miller naprawdę wzywał?
– Nie – odrzekł stary. – To ja wymyśliłem, żeby łatwiej z tamtymi się sprawić. Z pięcioma trudno by nam było we trzech, bo którykolwiek krzyk by uczynił.