– Oto ptaszkowie leśni pod opiekę Matki Bożej się udają, a wy zwątpiliście o Jej mocy?
Otucha i nadzieja wróciły już do serc, zakonnicy, bijąc się w piersi, udali się do kościoła, a żołnierze na mury.
Niewiasty wyszły sypać ziarno ptaszętom, które poczęły dziobać je chciwie.
Wszyscy tłumaczyli pojawienie się owych drobnych leśnych mieszkańców sobie na pomyślność, nieprzyjacielowi na szkodę.
– Srogie śniegi muszą leżeć, gdy owe ptaszyny już i na wystrzały, i na huk armatni nie uważają, jeno do zabudowań się cisną – mówili żołnierze.
– A czemu to od Szwedów do nas uciekają?
– Bo i najlichsze stworzenie ma ten dowcip, że nieprzyjaciela od swojego odróżni.
– Nie może to być – odrzekł inny żołnierz – przecie i w szwedzkim obozie są Polacy; ale to znaczy, że tam już głodno być musi i obroków dla koni wcale brakuje.
– Znaczy to jeszcze lepiej – mówił trzeci – bo pokazuje się, że co prawią o tych prochach, to wierutne łgarstwo.
– Jakże to? – spytali wszyscy naraz.
– Starzy ludzie powiadają – odrzekł żołnierz – że niech jeno jaki dom ma się zawalić, zaraz jaskółki i wróblowie, gniazda wiosną pod dachem mający, wyprowadzają się precz na dwa i trzy dni przedtem; taki każda bestia ma rozum, że naprzód wie o niebezpieczeństwie. Owóż, gdyby pod klasztorem były prochy, to by te ptaki tu nie przyleciały.
– Prawdali to?
– Jako amen w pacierzu!
– Chwała Najświętszej Pannie! Źle tedy ze Szwedami!
W tej chwili głos trąbki dał się słyszeć przy południowo-zachodniej bramie; wszyscy pobiegli patrzeć, kto przybywa.
Był to trębacz szwedzki, który przywiózł list z obozu.
Zakonnicy zgromadzili się zaraz w definitorium. List był od Wrzeszczowicza i oznajmiał, iż jeśli twierdza nie podda się do jutra, zostanie w powietrze wysadzona.
Lecz ci nawet, którzy poprzednio upadli pod brzemieniem bojaźni, nie uwierzyli teraz temu wezwaniu.
– Próżne to strachy! – wołali razem księża i szlachta.
– Napiszmy im tedy, żeby nas nie żałowali. Niech wysadzają!
I istotnie odpisano w ten sposób.
Tymczasem żołnierze, którzy zgromadzili się przy trębaczu, odpowiadali również śmiechem na jego ostrzeżenia.
– Dobrze! – mówili mu. – Czemu macie nas szczędzić? Prędzej pójdziem do nieba!
Ten zaś, który wręczał posłańcowi list z odpowiedzią, rzekł mu:
– Nie traćcie próżno słów i czasu!... Samych was nędza gryzie, a nam, chwała Bogu, na niczym nie zbywa. Ptaki nawet od was uciekają.
W ten sposób spełzł na niczym ostatni fortel Wrzeszczowicza.
A gdy upłynął jeszcze dzień, okazało się zupełnie dowodnie, jak czczymi były obawy oblężonych, i spokój powrócił w klasztorze.
Nazajutrz zacny mieszczanin częstochowski, Jacek Brzuchański, podrzucił znowu list ostrzegający o szturmie, lecz zarazem o wyruszeniu Jana Kazimierza ze Śląska i o powstaniu całej Rzeczypospolitej przeciw Szwedom. Zresztą miał to być, według wieści krążących za murami, szturm ostatni.
Brzuchański podrzucił list wraz z workiem ryb dla księży na Wilię, a zbliżył się do murów przebrany za szwedzkiego żołnierza.
Na nieszczęście, poznano go i schwytano. Miller kazał go rozciągnąć na torturach; lecz starzec miał w czasie mąk widzenia niebieskie i uśmiechał się słodko jak dziecię, a zamiast bólu malowała się na jego twarzy niewysłowiona radość. Jenerał sam był obecny przy katuszy, jednakże zeznań żadnych z męczennika nie wydobył; wydobył tylko rozpaczliwe przekonanie, że tych ludzi nic nie zachwieje, nic ich nie złamie, i zniechęcił się do reszty.
Tymczasem nadeszła stara żebraczka Kostucha z listem od księdza Kordeckiego, proszącym pokornie, aby zawieszono szturm na czas nabożeństwa w dniu Bożego Narodzenia. Straże i oficerowie przyjęli żebraczkę ze śmiechami i z urąganiem z takiego posła, lecz ona wręcz im odrzekła:
– Nikt inny nie chciał pójść, bo wy posłów jako zbóje traktujecie, a ja się za kawałek chleba podjęła... Niedługo mi już na świecie, więc się was nie boję, a jeśli nie wierzycie, to macie mnie w ręku.
Lecz nie uczyniono jej nic złego. Co więcej, Miller, pragnąc raz jeszcze drogi zgody próbować, przystał na żądanie przeora; przyjął nawet okup za nie domęczonego Jacka Brzuchańskiego; odesłał za jedną drogą i ową część srebra znalezionego przez pachołków szwedzkich. To ostatnie uczynił na złość Wrzeszczowiczowi, który po chybionym fortelu z minami w nową popadł niełaskę.
Przyszedł wreszcie wieczór wigilijny. O pierwszej gwieździe zamigotały światła i światełka w całej fortecy. Noc była spokojna, mroźna, lecz pogodna. Szwedzcy żołnierze, kostniejąc z zimna na szańcach, spoglądali z dołu na czarne mury niedostępnej fortecy i na myśl przychodziły im ciepłe, mchami utkane chaty skandynawskie, żony, dzieci, choinowe drzewka płonące od świeczek, i niejedna żelazna pierś wezbrała westchnieniem, żalem, tęsknotą, rozpaczą. A w twierdzy, przy stołach okrytych sianem, oblężeni łamali się opłatkami. Cicha radość płonęła na wszystkich twarzach, bo każdy miał przeczucie, pewność prawie, że czasy niedoli miną już rychło.
– Jutro szturm jeszcze, ale to już ostatni – powtarzali sobie księża i żołnierze. – Komu Bóg śmierć zapisze, niech dziękuje, że przedtem nabożeństwa zażyć mu pozwoli i tym pewniej bramy niebieskie mu otworzy, bo kto w dzień Bożego Narodzenia za wiarę zginie, ten do chwały przyjęty być musi.
Życzyli sobie tedy wzajem pomyślności, długich lat lub niebieskiej korony i taka ulga spadła na wszystkie serca, jakby już bieda minęła.
A było przy przeorze jedno krzesło próżne, przed nim stał talerz, na którym bielała paczka opłatków, niebieską wstążeczką obwiązana.
Gdy wszyscy zasiedli, owego zaś miejsca nikt nie zajął, pan miecznik rzekł:
– Widzę, ojcze wielebny, że starym zwyczajem i dla zagórskich panów miejsce gotowe?
– Nie dla zagórskich to panów – odrzekł ksiądz Augustyn – ale dla wspomnienia owego młodzieniaszka, któregośmy jak syna wszyscy kochali, a którego dusza patrzy teraz z uciechą na nas, żeśmy pamięć wdzięczną o nim zachowali.
– Dla Boga – rzekł miecznik sieradzki – lepiej teraz jemu niż nam! Słuszną winniśmy mu wdzięczność!
Ksiądz Kordecki miał łzy w oczach, a pan Czarniecki ozwał się:
– O mniejszych w kronikach piszą. Jeśli mi Bóg życia pozwoli, a ktokolwiek spyta mnie później, który był między wami żołnierz starożytnym bohaterom równy, powiem: Babinicz.
– On się nie nazywał Babinicz – odrzekł ksiądz Kordecki.
– Jak to, nie nazywał się Babinicz?
– Od dawna wiedziałem jego prawdziwe nazwisko, ale pod tajemnicą spowiedzi... I dopiero, wychodząc przeciw owej kolubrynie, rzekł mi: „Jeśli zginę, niechajże wiedzą, ktom jest, ażeby uczciwa sława przy moim nazwisku została i dawne grzechy starła.” Poszedł, zginął, więc teraz mogę waćpanom powiedzieć: to był Kmicic!
– Ów litewski przesławny Kmicic? – zakrzyknął, porwawszy się za czuprynę, pan Czarniecki.
– Tak jest! Tak łaska boża zmienia serca!
– Dla Boga! Teraz rozumiem, że on się podjął tej wyprawy! Teraz rozumiem, skąd się taka fantazja w nim brała, skąd ta odwaga, którą wszystkich przewyższał! Kmicic, Kmicic! ów straszny Kmicic, którego Litwa sławi!
– Inaczej go odtąd sławić będzie nie tylko Litwa, ale cała Rzeczpospolita.
– On to nas pierwszy ostrzegł przed Wrzeszczowiczem!
– Z jego to przyczyny bramyśmy dość wcześnie zamknęli i przygotowania uczynili!
– On pierwszego Szweda z łuku ustrzelił.
– A ilu ich z armat napsuł! A de Fossisa kto położył?