Tu oczy pana Andrzeja zwilgotniały, a taka szczerość i żal rozświeciły mu twarz, że oblicze silniej jeszcze od słów go broniło.
– Bóg patrzy na intencje moje – mówił dalej – i na sądzie mi je policzy... Ale jeśli mi, miłościwy panie, nie ufasz, to mnie wypędź, to oddal mnie od osoby swojej. Pojadę za śladem twoim, opodal, aby w jakiej ciężkiej chwili przybyć, choć i bez zawołania, i głowę położyć za ciebie. A wówczas, miłościwy panie, uwierzysz, żem nie zdrajca, ale jeden z takich sług, jakich nie masz, miłościwy panie, wielu, nawet między tymi, którzy na innych podejrzenia rzucają.
– Ja ci i dziś wierzę – rzekł król. – Zostań po staremu przy osobie naszej, bo nie zdrada tak przemawia.
– Dziękuję waszej królewskiej mości! – rzekł Kmicic.
I powstrzymawszy nieco konia, wycofał się między ostatnie szeregi orszaku.
Lecz Tyzenhauz nie ograniczył się na udzieleniu swych podejrzeń samemu tylko królowi, skutkiem czego wszyscy poczęli zezem na Kmicica spoglądać. Głośniejsze rozmowy ustawały, gdy się zbliżył, a poczynały się szepty. Śledzono każdy jego ruch, rozważano każde słowo. Spostrzegł to pan Andrzej i uczyniło mu się źle między tymi ludźmi.
Nawet król, chociaż nie odebrał mu zaufania, nie miał już dla niego tak wesołego jak dawniej oblicza. Więc młody junak stracił fantazję, sposępniał, żal i gorycz opanowały mu serce. Dawniej na przedzie między pierwszymi zwykł był toczyć koniem, teraz wlókł się o kilkaset kroków za kawalkatą, z głową spuszczoną i ponurymi myślami w głowie.
Aż wreszcie zabielały przed jeźdźcami Karpaty. Śniegi leżały na ich skłonach, chmury rozkładały swe ociężałe cielska na szczytach, a gdy wieczór zdarzył się pogodny, wówczas przy zachodzie przywdziewały owe góry szaty płomienne, i blaski szły od nich okrutne, póki nie zagasły w mrokach cały świat obejmujących. Patrzył więc Kmicic na owe cuda natury, których dotąd nigdy jeszcze w życiu nie widział, i choć wielce stroskany, o troskach z podziwu zapomniał.
Z każdym dniem olbrzymy owe stawały się większe, potężniejsze. Aż wreszcie dojechał do nich orszak królewski i zapuścił się w wąwozy, które nagle jakoby bramy otworzyły się przed nim.
– Granica musi być już niedaleko – rzekł ze wzruszeniem król.
Wtem dostrzeżono wózek zaprzężony w jednego konia, a w wózku człeka. Królewscy ludzie zatrzymali go zaraz.
– Człeku – spytał Tyzenhauz – a czy my to już w Polsce?
– Tam on za tą skałą i za rzeczką cesarska granica, a wy już na królewskiej ziemi stoicie.
– Którędy zaś do Żywca?
– Prosto tędy do drogi się dostaniecie.
I góral zaciął szkapinę. Tyzenhauz zaś skoczył do stojącego opodal orszaku.
– Miłościwy panie – zakrzyknął z uniesieniem – stanąłeś już inter regna, bo oto twoje od onej rzeczułki królestwo!
Król nie odrzekł nic, skinął tylko, aby mu konia potrzymano, sam zaś zsiadł i rzucił się na kolana, podniósłszy oczy i ręce w górę.
Na ten widok zsiedli wszyscy i poszli za jego przykładem; ów król zaś, tułacz, padł po chwili krzyżem w śnieg i począł całować tę ziemię tak ukochaną, a tak niewdzięczną, która w chwili klęski schronienia jego królewskiej głowie odmówiła.
Nastała cisza i tylko westchnienia ją mąciły.
Wieczór był mroźny, pogodny, góry i szczyty pobliskich jodeł płonęły purpurą, a dalsze w ciemne już poczęły się ubierać fiolety, lecz droga, na której leżał król, mieniła się niby czerwona i złota wstęga; blaski te padały na króla, biskupów i dygnitarzy.
Wtem ze szczytów wstał wiatr i niosąc na skrzydłach skry śnieżne, zleciał do doliny. Więc jodły pobliskie poczęły pochylać pokryte okiścią czuby i kłaniać się panu, i szumieć gwarno a radośnie, jakby śpiewały oną dawną pieśń:
– Witajże nam, witaj, miły hospodynie!...
Mrok już nasycał powietrze, gdy orszak królewski ruszył dalej. Za wąwozem roztoczyła się szersza dolina, której drugi koniec gubił się w oddaleniu. Blaski gasły naokoło, tylko w jednym miejscu niebo świeciło się jeszcze czerwono.
Król począł odmawiać Ave Maria, za nim inni w skupieniu ducha powtarzali pobożne słowa.
Ziemia rodzinna, dawno nie widziana, góry pokrywające się nocą, gasnące zorze, modlitwy, wszystko to nastroiło uroczyście serca i umysły, więc po ukończonych modlitwach jechali w milczeniu król, dygnitarze i rycerze.
Następnie noc zapadła, jeno we wschodniej stronie niebo świeciło się coraz czerwieniej.
– Pojedziem ku tym zorzom – rzekł wreszcie król – dziw, że jeszcze świecą.
Wtem przycwałował Kmicic.
– Miłościwy panie! to pożar! – zakrzyknął.
Zatrzymali się wszyscy.
– Jakże to? – pytał król – mnie się widzi, że to zorza!...
– Pożar, pożar! Ja się nie mylę! – wołał pan Kmicic.
I istotnie, ze wszystkich towarzyszów królewskich on znał się na tym najlepiej.
Wreszcie nie było można dłużej wątpić, gdyż ponad ową mniemaną zorzą podnosiły się jakby chmury czerwone i kłębiły się, jaśniejąc i ciemniejąc na przemian.
– To chyba Żywiec się pali! – zawołał król – Nieprzyjaciel może tam grasować!
Nie skończył jeszcze, gdy do uszu patrzących doleciał gwar ludzki, parskanie koni i kilkanaście ciemnych postaci zamajaczyło przed orszakiem.
– Stój! Stój! – począł wołać Tyzenhauz.
Postacie owe zatrzymały się, jakby niepewne, co dalej mają czynić.
– Ludzie! kto wy? – pytano dalej z orszaku.
– To swoi! – ozwało się kilka głosów. – Swoi! My z Żywca gardła unosim; Szwedzi Żywiec palą i ludzi mordują!
– Stójcie na Boga!... co gadacie?... Skąd oni się tam wzięli?
– Oni, panoczku, na naszego króla czatowali. Siła ich, siła! Niechże go Matka Boska ma w swej opiece!
Tyzenhauz stracił na chwilę głowę.
– Ot, co jechać w małej kupie! – krzyknął na Kmicica – bogdaj cię za takową radę zabito!
Lecz Jan Kazimierz począł sam wypytywać uciekających.
– A gdzie król? – spytał.
– Król poszedł w góry z wielkim wojskiem i dwa dni temu przez Żywiec przejeżdżał, ale oni go naścigli i tam się gdzieś wedle Suchej bili... Nie wiemy, czy go dostali, czy nie, ale dziś pod wieczór do Żywca wrócili i palą, mordują...
– Jedźcie z Bogiem, ludzie! – rzekł Jan Kazimierz.
Uciekający przemknęli szybko.
– Ot, co by nas było spotkało, gdybyśmy z dragonami jechali! – zawołał Kmicic.
– Miłościwy królu! – ozwał się ksiądz biskup Gębicki – nieprzyjaciel przed nami... Co nam czynić?
Wszyscy otoczyli króla naokoło, jakby go chcieli osobami swymi od nagłego niebezpieczeństwa zasłonić, lecz on spoglądał na łunę, która odbijała się w jego źrenicach, i milczał; nikt też pierwszy nie wyrywał się ze zdaniem, tak ciężko było coś dobrego poradzić.
– Gdym wyjeżdżał z ojczyzny, świeciła mi łuna – rzekł wreszcie Jan Kazimierz – gdy wjeżdżam, druga mi świeci...
I znowu nastało milczenie, tylko dłuższe jeszcze niż poprzednio.
– Kto ma jakową radę? – spytał na koniec ksiądz Gębicki.