W ten sens mówił pan wojewoda, jeno jeszcze dłużej, bo o ile był zacny, o tyle miał tę słabość, że mając się za mówcę, lubił przy każdej okazji obszernie się wysławiać i słuchał z lubością własnych słów, przymykając przy piękniejszych sentencjach oczy.
– To muszę sobie chyba dobrze prawą rękę w wodzie wymoczyć – odparł na to pan Zagłoba – gdyż okrutnie mnie swędzi.... Wszelako to tylko powiem, że gdyby Radziwiłł mnie w swoją moc dostał, pewnie by z moją głową do zachodu słońca nie czekał. Wie on dobrze, kto w znacznej części to sprawił, że go wojska opuściły; wie dobrze, kto go ze Szwedami nawet poróżnił... Ale za to ja nie wiem, czemu mam być pobłażliwszy dla niego, niźli on byłby dla mnie?
– Bo nie przy waści komenda i słuchać musisz – odrzekł z powagą wojewoda.
– Że słuchać muszę, to prawda, ale dobrze czasem i Zagłoby posłuchać... Śmiele też to mówię, że gdyby Radziwiłł mnie posłuchał, gdym go do obrony ojczyzny ekscytował, nie byłby dziś w Tykocinie, jeno w polu, na czele wszystkich wojsk litewskich.
– Zali to waści się zdaje, że buława w złych rękach?
– Tego nie godzi mi się powiedzieć, bom ją sam w te ręce włożył. Miłościwy pan nasz, Joannes Casimirus, ma tylko mój wybór potwierdzić, nic więcej.
Uśmiechnął się na to wojewoda, bo lubił pana Zagłobę i jego krotofile.
– Panie bracie – rzekł – tyś zgnębił Radziwiłła, tyś mnie uczynił hetmanem... i wszystko twoja zasługa. Pozwólże mnie teraz jechać spokojnie do Tyszowiec, aby też i Sapieha mógł w czymś przysłużyć się ojczyźnie.
Pan Zagłoba wziął się w boki i zamyślił się przez chwilę, jakby rozważał, czy ma pozwolić, czy nie pozwolić; na koniec okiem łysnął, głową kiwnął i rzekł z powagą:
– Jedź, wasza miłość, spokojnie.
– Bóg zapłać za permisję! – odpowiedział, śmiejąc się, wojewoda.
Zawtórowali wodzowi śmiechem inni oficerowie, on zaś istotnie począł się zbierać, bo kolasa stała już pod oknami gotowa, więc żegnał się ze wszystkimi, dając każdemu instrukcję, co ma pod jego niebytność czynić; wreszcie zbliżywszy się do pana Wołodyjowskiego, rzekł:
– Waść, na wypadek zdania się zamku, będziesz mi odpowiadał za zdrowie wojewody, tobie tę funkcję powierzam.
– Wedle rozkazu! włos mu z głowy nie spadnie! – odrzekł mały rycerz.
– Panie Michale – rzekł do niego pan Zagłoba po odjeździe wojewody – ciekaw jestem, jakie to osoby nalegają na naszego Sapia, by Radziwiłła, dostawszy, nie żywił?
– Skąd mam wiedzieć! – odrzekł mały pan.
– Czyli powiadasz, że czego ci cudza gęba do ucha nie powie, tego ci własny dowcip nie podszepnie. Prawda jest! Ale muszą to być znaczne jakieś persony, skoro mogą panu wojewodzie rozkazy dawać.
– Może sam król?
– Król? Króla gdyby pies ukąsił, zaraz by mu przebaczył i jeszcze by mu sperkę dać kazał. Takie już u niego serce!
– Nie będę się o to z waćpanem spierał, ale przecie powiadali, że na Radziejowskiego bardzo się zawziął.
– Naprzód każdemu przytrafi się zawziąć, exemplum: moja na Radziwiłła zawziętość; po wtóre, jakże to się zawziął, kiedy zaraz synów jego wziął w opiekę, że i ojciec lepszy by nie był! Złote to serce i mniemam, że prędzej to królowa jejmość przeciw gardłu radziwiłłowskiemu instancję wnosi. Godna pani, ani słowa, ale białogłowska u niej fantazja, a to wiedz, że gdy się białogłowa przeciw tobie zaweźmie, choćbyś się w szparę w podłodze skrył, jeszcze cię igłą stamtąd wydłubie.
Na to westchnął pan Wołodyjowski i odparł:
– Za co by się tam która miała na mnie zawzinać, skorom żadnej nigdy w życiu nie zahaczył!
– Ale rad byś, ale rad byś! Dlatego to, choć w jeździe służysz, tak zapamiętale na mury tykocińskie piechotą leziesz, bo myślisz, że tam nie tylko Radziwiłł, ale i Billewiczówna siedzi. Znają cię, niecnoto! Jakże? jeszcześ jej sobie z głowy nie wybił?
– Był taki czas, żem ją sobie całkiem z głowy wybił, i sam Kmicic, gdyby tu był obecny, musiałby przyznać, żem po kawalersku sobie postąpił, nie chcąc iść wbrew jej sentymentom, raczej swoją konfuzję w niepamięć puszczając; ale tego nie ukrywam, że jeśli ona jest teraz w Tykocinie, jeśli mi Bóg pozwoli znów ją z opresji ratować, to będę w tym widział wyraźną wolę Opatrzności. Na Kmicica baczyć nie potrzebuję, bom mu w niczym nie powinien, a żywie we mnie nadzieja, iż gdy dobrowolnie od niej odszedł, to go musiała do tej pory zapomnieć i nie przygodzi mi się, co się dawniej przygodziło.
Tak rozmawiając, doszli do kwatery, w której zastali dwóch panów Skrzetuskich, pana Rocha Kowalskiego i pana dzierżawcę z Wąsoszy.
Nietajno było w wojsku, po co pan wojewoda witebski pojechał do Tyszowiec, więc rycerze cieszyli się wzajem, że powstaje związek tak cnotliwy na obronę ojczyzny i wiary.
– Inny już wiatr w całej Rzeczypospolitej wieje – rzekł pan Stanisław – a chwalić Boga, Szwedom w oczy.
– Od Częstochowy on powiał – odrzekł na to pan Jan. – Wczoraj były wiadomości, że się klasztor jeszcze trzyma i coraz mocniejsze szturmy odpiera... Nie daj, Matko Najświętsza, by nieprzyjaciel mógł pohańbić Twój przybytek!
Tu pan Rzędzian westchnął i rzekł:
– Bo oprócz obrazy boskiej ile by to zacnych skarbów poszło w nieprzyjacielskie ręce! Jak człek o tym pomyśli, to mu i strawa przez gardło nie chce przechodzić.
– Wojsko aż się do szturmu rwie, że trudno ludzi utrzymać – rzekł pan Michał. – Wczoraj Stankiewiczowa chorągiew bez komendy i bez drabin ruszyła, bo powiadają tak: jak z tym zdrajcą skończymy, to Częstochowie na odsiecz pójdziem. I co który Częstochowę wspomni, to zaraz wszyscy poczynają zgrzytać i w szable trzaskać.
– Bo i po co nas tu tyle chorągwi stoi, kiedy i połowy byłoby na Tykocin dosyć – rzecze pan Zagłoba. – Upór to pana Sapiehy, nic więcej. Nie chce mnie słuchać, żeby pokazać, jako i bez mojej rady coś potrafi, a to sami widzicie, że jak tylu ludzi jedną zamczynę oblega, to tylko sobie nawzajem przeszkadzają, bo dostępu dla wszystkich nie masz.
– Eksperiencja wojskowa przez waćpana mówi, nie można rzec! – odpowiedział pan Stanisław.
– Aha! Co? Mam głowę na karku?
– Wuj ma głowę na karku! – zawołał nagle pan Roch i nastroszywszy wąsy, począł poglądać po obecnych, jakby szukając takiego, co by mu zaprzeczył.
– Ale i pan wojewoda ma głowę – odrzekł pan Jan Skrzetuski – i jeśli tyle chorągwi tu stoi, to dlatego że jest obawa, żeby książę Bogusław z odsieczą bratu nie przybył.
– To posłać z parę lekkich chorągwi na pustoszenie Prus elektorskich – rzekł Zagłoba – skrzyknąć kupę luda na ochotnika między gminem. Sam bym pierwszy poszedł pruskiego piwa popróbować.
– W zimę piwo na nic, chyba grzane – rzekł pan Michał.
– To dajcie wina albo gorzałki lub miodu – odpowiedział Zagłoba.
Inni również okazali ochotę, więc pan dzierżawca z Wąsoszy zajął się tą sprawą i wkrótce kilka gąsiorków stanęło na stole. Uradowały się na ten widok serca, i rycerze poczęli do siebie przepijać, coraz to na inne intencje wznosząc kielichy.
– Na pohybel pludrakom, aby nam tu bochenków długo już nie łuszczyli! – rzekł pan Zagłoba. – Niech sobie szyszki w Szwecji żrą!
– Za zdrowie majestatu: króla jegomości i królowej! – wzniósł Skrzetuski.
– I tych, którzy wiernie przy majestacie stali! – dodał Wołodyjowski.
– Zatem nasze zdrowie!
– Zdrowie wuja! – huknął pan Roch.
– Bóg zapłać! W ręce twoje, a wytrząśnij do dna w gębę... Jeszcze się Zagłoba nie ze wszystkim zestarzał! Mości panowie! abyśmy co prędzej tego jaźwca z jamy wykurzyli i pod Częstochowę ruszyć mogli!