Lecz przekonał się także przy pierwszym obiedzie, iż prawdą było, co mówiono o łakomstwie Michała. Młody książę zdawał się nie myśleć o niczym więcej, tylko o jedzeniu. Wypukłe jego oczy śledziły niespokojnie każdą potrawę, a gdy mu przynoszono półmisek, nabierał ogromne kupy na talerz i jadł chciwie, z mlaskaniem wargami, jak tylko łakomcy jadają. Marmurowa twarz księżnej przyoblekała się na ów widok jeszcze większym smutkiem. Kmicicowi zaś stało się nieswojo tak dalece, że odwrócił oczy i spojrzał na pana Sobiepana Zamoyskiego.
Lecz pan starosta kałuski nie patrzył ani na księcia Michała, ani na swego gościa. Pan Kmicic poszedł za jego wzrokiem i poza ramieniem księżnej Gryzeldy ujrzał prawdziwie cudne zjawisko, którego nie zauważył dotąd.
Była to malutka główka dziewczęca, biała jak mleko, kraśna jak różana wdzięczna jak obrazek. Drobniuchne, same przez się wijące się loczki zdobiły jej czoło, bystre oczka strzygły ku oficerom siedzącym wedle pana starosty, nie pomijając i jego samego; wreszcie zatrzymały się na panu Kmicicu i patrzyły nań z uporem tak pełnym zalotności, jakby mu chciały w głąb serca zajrzeć.
Lecz Kmicic niełatwo się konfundował, więc jął zaraz patrzeć w te oczka zgoła zuchwale, a następnie trącił w bok siedzącego wedle pana Szurskiego, porucznika nadwornej pancernej chorągwi ordynackiej, i spytał półgłosem:
– A co to za firka ogoniasta?
– Mości panie – odrzekł ostro pan Szurski – nie mów lekce, kiedy nie wiesz, o kim mówisz... Nie żadna to firka, jeno panna Anna Borzobohata-Krasieńska... I waćpan inaczej jej nie zwij, jeśli nie chcesz swojej grubianitatis żałować!
– Aspan chyba nie wiesz, że firka to taki ptak, i bardzo wdzięczny, dlatego żadnego też w tym przezwisku kontemptu nie masz – odparł, śmiejąc się, Kmicic – ale miarkując z waszmościnej cholery, srodze musisz być zakochany!
– A kto tu nie zakochany? – mruknął opryskliwie Szurski. – Sam pan starosta ledwie oczu nie wypatrzy i jako na szydle siedzi.
– Widzę to, widzę!
– Co tam waćpan widzisz!... On, ja, Grabowski, Stołągiewicz, Konojadzki, Rubecki z dragonii, Pieczynga, wszystkich pogrążyła... I z waćpanem stanie się to samo, jeżeli tu długo posiedzisz... Jej dwudziestu czterech godzin dosyć!
– Ej, panie bracie! Nie dałaby i we dwadzieścia cztery miesiące rady!
– Jakże to? – pytał z oburzeniem pan Szurski – toś waść ze spiżu czy co?
– Nie! Jeno gdy kto waćpanu ostatniego talara z kieszeni ukradnie, to się już nie potrzebujesz bać złodzieja...
– Chyba że tak! – odrzekł Szurski.
Pan Kmicic zaś sposępniał nagle, bo mu własne zgryzoty na myśl przyszły, i nie zważał więcej, że czarne oczka coraz to uporczywiej w niego patrzyły, jak gdyby pytając: Jak się nazywasz i skąd się wziąłeś, młody rycerzu?
A Szurski mruczał:
– Wierci, wierci!... Wierciła tak i we mnie, póki do serca nie dowierciła... Teraz ani dba!
Kmicic otrząsnął się z zamyślenia.
– Czemu się który z was nie żeni, u kaduka!
– Bo jeden drugiemu przeszkadza!
– Ba, to dziewka gotowa osiąść na koszu... Choć, co prawda, jeszcze w tej gruszce białe ziarnka być muszą.
Na to Szurski wytrzeszczył oczy i pochyliwszy się do ucha Kmicica, rzekł wielce tajemniczo:
– Mówią, że jej dwadzieścia pięć lat, jak Boga kocham! Jeszcze przed inkursją hultajską była u księżnej Gryzeldy.
– Dziw nad dziwy, nie dałbym jej nad szesnaście, niechby ośmnaście, najwyżej!
Tymczasem „licho” domyśliło się widocznie, że o nim mowa, bo oczki jarzące nakryło powiekami i jeno boczkiem trochę strzelało ku Kmicicowi, pytając ciągle: Ktoś jest, taki urodziwy? skąd się wziąłeś?
A on mimo woli począł pokręcać wąsa.
Po obiedzie wziął go pod ramię pan starosta kałuski, który, z uwagi na dworne maniery Kmicica, traktował go jak niepowszedniego gościa.
– Panie Babinicz – rzekł – wszakże waszmość mówiłeś mi, żeś z Litwy?
– Tak jest, panie starosto.
– Powiedzże mi, zali nie znasz na Litwie Podbipiętów?
– Znać nie znam, bo też już ich na świecie nie masz, przynajmniej tych, którzy się Zerwikapturem pieczętowali. Ostatni pod Zbarażem poległ. Był to największy rycerz, jakiego Litwa wydała. Kto u nas o Podbipiętach nie wie!
– Słyszałem i ja o tym, ale owo dlaczego pytam: jest na respekcie u siostry mojej jedna panna, która się Borzobohata-Krasieńska nazywa... Ród zacny!... Była ona narzeczoną tego Podbipięty, który zabit pod Zbarażem... Sierota to, bez ojca i matki, a chociaż siostra księżna wielce ją miłuje, przecie ja, przyrodzonym opiekunem siostry będąc, tym samym mam i onę dziewczynę w opiece.
– Miłaż to opieka! – wtrącił Kmicic.
Pan starosta kałuski uśmiechnął się, mrugnął oczyma i mlasnął językiem.
– Co? marcepanik! co?...
Lecz wnet spostrzegłszy, iż się zdradza, przybrał twarz poważną.
– Zdrajco! – rzekł pół żartem, a pół serio – chciałeś mnie na hak przywieść, ledwiem się nie wygadał!...
– Z czym? – pytał pan Kmicic, patrząc mu bystro w oczy.
Tu Sobiepan ostatecznie zmiarkował, że lotnością dowcipu gościowi nie sprosta, i zaraz rzecz obrócił.
– Ten Podbipięta – rzekł – zapisał jej jakoweś folwarki tam, w waszych stronach. Nazwisk nie pamiętam, bo cudaczne: jakieś Bałtupie, Syruciany, Myszykiszki, słowem, wszystko, co miał. Dalibóg, nie pamiętam... Pięć czy sześć folwarków.
– Ba! klucze to raczej, nie folwarki. Podbipięta był człek wielce możny i gdyby ta panna do całej jego fortuny kiedyś doszła, mogłaby mieć własny fraucymer i między senatorami męża szukać.
– Także powiadasz? Znasz owe wioski?
– Znam jeno Lubowicze i Szeputy, bo te koło mojej majętności leżą. Samej leśnej granicy będzie mil ze dwie, a polnej i łącznej drugie tyle.
– Gdzież to jest?
– W Witebskiem.
– Oj, daleko! niewarta ta sprawa zachodu, ile że tamte kraje pod nieprzyjacielem.
– Jak nieprzyjaciół wyżeniem, to do majętności dojdziem. Ale Podbipiętowie mają swoje majętności i w innych stronach, a na Żmudzi bardzo znaczne, wiem o tym dobrze, bo mam też i tam kawał ziemi.
– Widzę, że i waszmościna substancja nie torba sieczki?
– Nic to teraz nie przynosi. Ale cudzego mi nie trzeba.
– Poradźże mi waszmość, jak by dziewczynę na nogi postawić?
Kmicic rozśmiał się.
– Wolę o tym radzić niż o czym innym. Najlepiej do pana Sapiehy się udać. Byle sprawę wziął do serca, to jako wojewoda witebski i najznamienitsza na Litwie persona, siła mógłby wskórać.
– Mógłby awizy do trybunałów rozesłać, że to testamentem Borzobohatej zapisano, aby dalsi krewni nie szarpali.
– Tak jest. Ale trybunałów teraz nie masz, a pan Sapieha co innego też ma na głowie.
– Można by dziewczynę w ręce mu i w opiekę oddać. Mając ją na oczach, prędzej by dla niej co uczynił.
Kmicic spojrzał ze zdziwieniem na pana starostę.
„Co on w tym ma, że się chce jej stąd pozbyć?” – pomyślał.
Starosta zaś mówił dalej:
– Trudno, aby w obozie w namiocie pana wojewody witebskiego mieszkała, ale mogłaby przy córkach wojewodzińskich zostawać.
„Nie rozumiem! – pomyślał Kmicic – zaliby on naprawdę chciał jej być tylko opiekunem?”
– W tym jeno trudność, jak by ją w tamte strony w dzisiejszych niespokojnych czasiech wysłać. Trzeba by z kilkaset ludzi, a ja Zamościa ogałacać nie mogę. Gdybym to znalazł kogo, co by ją w bezpieczeństwie dowiózł... Ot, waćpan mógłbyś się podjąć, bo i tak do pana Sapiehy idziesz. Dałbym ci listy... a waćpan dałbyś mi kawalerski parol, że ją bezpiecznie doprowadzisz.