Ostatecznie pan Wołodyjowski nie wiedział, co czynić.
Ciasno mu się jakoś uczyniło w pacunelskim dworku i duszno, więc wziął czapkę, by wyjść trochę na drogę i słońca majowego zażyć. W progu natknął się na jednego z ludzi Kmicicowych w niewolę wziętych, któren staremu Pakoszowi przypadł w udziale. Kozak grzał się na słońcu i na bandurze brzdąkał.
– A co ty tu robisz? – pytał pan Wołodyjowski.
– Hraju, pane – odpowiedział Kozak, podnoszą wynędzniałą twarz.
– Skąd ty jesteś? – pytał dalej pan Michał, kontent, że ma jakowąś w rozmyślaniach przerwę.
– Z daleka, pane, spod Zwiahla.
– Czemużeś to nie umknął jako reszta twoich towarzyszów? O, tacy synowie! Darowała was szlachta życiem w Lubiczu, by mieć robociznę, a wyście zaraz poumykali, ledwie z was łyka zdjęto.
– Ja nie ucieknę. Tu zdechnę jak sobaka.
– Takżeś tu sobie upodobał?
– Komu lepiej na polu, to umyka, a mnie tu lepiej. Ja miał nogę przestrzeloną, a tu mnie ją obwinęła szlachcianka, starego córka, i dobre słowo rzekła. Takiej ja krasawicy na oczy nie widział... Na co mnie odchodzić?
– Któraż ci tak dogodziła?
– Marysia.
– I ty już ostaniesz?
– Jeśli zdechnę, to i wyniosą, a nie, to ostanę.
– Zali myślisz u Pakosza córkę wysłużyć?
– Ne znaju, pane.
– Pierwej by takiemu hołyszowi śmierć dał niż córkę.
– U mnie czerwońce w lesie zakopane: dwie garści.
– Z rozboju?
– Z rozboju, pane.
– Choćbyś i garniec miał, toś chłop, a Pakosz szlachcic.
– Ja z bojarów putnych.
– Jeśliś ty z bojarów putnych, toś gorzej niż chłop, boś zdrajca. Jakże to mogłeś nieprzyjacielowi służyć?
– Ja mu i nie służył.
– A skądże was pan Kmicic brał?
– Z gościńca. Ja służył u pana hetmana polnego, ale potem chorągiew rozlazła się, bo nie było co jeść. Do domu nie miałem po co wracać, bo spalony. Inni na gościniec poszli rozbijać, tak i ja z nimi poszedł.
Pan Wołodyjowski zdziwił się mocno, gdyż aż dotąd sądził, że pan Kmicic napadł Oleńkę z siłami pożyczonymi u nieprzyjaciela.
– To pan Kmicic nie od Trubeckiego was dostał?
– Było między nami najwięcej takich, co przedtem u Trubeckiego i Chowańskiego służyli, ale tak i od nich zbiegli na gościńce.
– I dlaczego wy za panem Kmicicem poszli?
– Bo on sławny ataman. Nam mówili, że na kogo on krzyknie, żeby za nim szedł, to jakby mu talarów w mieszek nasypał. Dlatego my poszli. No, Bóg nie poszczęścił!
Pan Wołodyjowski począł głową kręcić i rozmyślać, że jednak tego Kmicica zanadto uczerniono; potem spojrzał na wybladłego bojarzynka i znów głową pokręcił.
– Także ty ją miłujesz?
– Oj! tak, pane!
Pan Wołodyjowski odszedł, a odchodząc pomyślał sobie: „Ot! rezolutny człowiek. Ten sobie głowy nie łamał: pokochał i zostaje. Tacy najlepsi... Jeśli naprawdę on z putnych bojarów, toć to tenże gatunek co i zaściankowa szlachta. Jak swoje czerwońce wygrzebie, może mu stary Marysię odda. A czemu? Bo w palce nie stukał, jeno się zawziął, że ją dostanie. Zawezmę się i ja!”
Tak rozmyślając, szedł pan Wołodyjowski drogą po słońcu, czasem stawał i w ziemię oczy wbijał lub je w niebo podnosił; to znów szedł dalej, aż nagle ujrzał lecące po niebie stadko dzikich kaczek.
Wówczas począł sobie z nich wróżyć: jechać, nie jechać?... Wypadło mu, żeby jechać.
– Pojadę, nie może inaczej być!
To rzekłszy zawrócił do domu; ale po drodze wstąpił jeszcze do stajenki, przed którą dwóch czeladniczków jego w kości grało.
– Syruć – rzekł pan Wołodyjowski – a grzywa u Basiora zapleciona?
– Zapleciona, panie pułkowniku!
Pan Wołodyjowski wszedł do stajni. Basior odezwał mu się od drabinki; rycerz zbliżył się, poklepał go po boku, następnie jął liczyć warkocze na karku.
– Jechać... nie jechać... jechać!...
Wróżba wypadła znów pomyślnie.
– Konie siodłać i samym się przybrać uczciwie! – zakomenderował pan Wołodyjowski.
Za czym prędko już poszedł do domu i począł się stroić. Wdział buty wysokie, rajtarskie, żółte, z klapkami na podbiciu i złoconymi ostrogami, a mundur nowy, czerwony; do tego rapierek w stalowej pochwie, przedni, z gardą złotem przerabianą; do tego półpancerzyk z jasnej stali pokrywający tylko wierzchnią część piersi pod szyję; miał i kołpaczek rysi z pięknym piórem czaplim, ale że ten do polskiego tylko ubioru pasował, więc go zostawił w skrzyni, a na głowę wdział hełm szwedzki z czółenkiem i wyszedł przed ganek.
– Gdzie to wasza miłość jedzie? – pytał go stary Pakosz siedzący na przyzbie.
– Gdzie jadę? Słuszna, abym tej tam waszej panny o zdrowie spytał, bo za grubianina by mnie wziąć mogła.
– Od waszej miłości aż łuna bije. Kiep każden gil! Już by chyba panna oczu nie miała, żeby się zaraz nie zakochała...
Wtem nadbiegły dwie młodsze panny Pakoszówny wracające z południowego udoju, każda ze skopkiem w ręku. Ujrzawszy pana Wołodyjowskiego stanęły jak wryte ze zdziwienia.
– Król, nie król? – rzekła Zonia.
– Wasza miłość jak na wesele! – dodała Maryśka.
– Może z tego i wesele być – zaśmiał się stary Pakosz – bo do panny naszej jedzie.
Nim stary skończył, napełniony skopek wyleciał z rąk Marysi i struga mleka polała się aż pod nogi pana Wołodyjowskiego.
– Uważaj na to, co trzymasz! – rzekł gniewliwie Pakosz – ot, koza!
Marysia nie odrzekła nic, podniosła skopek i odeszła cicho.
Pan Wołodyjowski siadł na koń, za nim uszykowało się dwóch jego czeladników i ruszyli trójką ku Wodoktom. Dzień był piękny. Słońce majowe grało na napierśniku i hełmie pana Wołodyjowskiego tak, iż gdy z daleka migotał między wierzbami, zdawało się, że to drugie słońce posuwa się drogą.
– Ciekaw jestem, czy będę wracał z pierścionkiem czy harbuzem? – rzekł do siebie rycerz.
– Co wasza miłość mówi? – spytał pachołek Syruć.
– Głupiś!
Pachołek ściągnął na powrót w tył konia, a pan Wołodyjowski mówił dalej:
– Całe szczęście, że to nie pierwszyzna.
Ta myśl dodawała mu nadzwyczajnej otuchy.
Gdy przybyli do Wodoktów, panna Aleksandra nie poznała go w pierwszej chwili, aż jej musiał nazwisko swoje powtórzyć. Wówczas powitała go uprzejmie, ale poważnie i z pewnym przymusem; on zaś wcale zręcznie się przedstawił, bo choć żołnierz, nie dworak, długo jednak na różnych dworach przebywał i między ludźmi się ocierał. Skłonił się jej więc ze czcią wielką i rękę na sercu położywszy, tak mówił:
– Przybyłem tu o zdrowie waćpanny dobrodziejki się wywiedzieć, czyli od strachu jakiego szwanku nie poniosło, co powinien bym był na drugi dzień uczynić, ale nie chciałem się naprzykrzać.
– Bardzo to pięknie ze strony waszmości, że ocaliwszy mnie z takiej toni, jeszcześ mnie w pamięci zachował... Siadaj waszmość, boś mi wdzięcznym gościem.
– Moja mościa panno! – odpowiedział pan Michał. – Gdybym ja o waćpannie zapomniał, tedy nie byłbym godny tej łaski, jaką Bóg na mnie zesłał, pozwalając mi tak godną personę sekundować.
– Nie! Jam to winna Bogu dziękować naprzód, a waszmości zaraz potem...
– Kiedy tak, to już dziękujmy oboje, bo ja o nic więcej Go nie proszę, jeno żebym i nadal mógł bronić waćpanny, ile razy będzie potrzeba.
To rzekłszy pan Wołodyjowski ruszył woskowanymi wąsikami, które mu wyżej nosa sterczały – bo kontent był z siebie, że od razu wszedł in medias res i swój sentyment jakoby na stole położył. Ona zaś siedziała zmieszana i milcząca, ale tak piękna jak dzień wiosenny. Słabe rumieńce wystąpiły jej na policzki, a oczy nakryła długimi rzęsami, od których padały cienie na jagody.