Выбрать главу

Nie była to dobra kopia słynnego portretu. Obraz za szkłem wyblakł, a coś dziwnego, jakby mech albo co, rosło wewnątrz pęknięć w szkle. Polly musnęła je wargami, wstrzymując przy tym oddech.

— Aha — mruknął Strappi.

Wcisnął jej coś do ręki.

— Co to jest? — Polly spojrzała na niewielki prostokąt papieru.

— To weksel. Ostatnio nie stoimy najlepiej z szylingami — wyjaśnił sierżant, a Strappi skrzywił się niechętnie. — Ale oberżysta postawi ci kufel piwa, z łaski jej wysokości.

Przyjrzał się młodym ludziom.

— Jak już pada, to leje — stwierdził. — Wy, chłopcy, też chcecie się zaciągnąć? Coś podobnego, nawet nie musieliśmy uderzyć w bęben. To pewnie niezwykła charyzma kaprala Strappiego. Podejdźcie bliżej, nie ma się czego wstydzić. Który będzie następny?

Polly spojrzała na kolejnego rekruta — ze zgrozą, choć miała nadzieję, że dobrze ją ukrywa. W półmroku nie widziała go zbyt dobrze, gdyż ubrany był na czarno, ale nie w elegancką, stylową czerń, ale w czerń zakurzoną, w jakiej człowieka kładą do trumny. I sądząc z wyglądu, chłopak był właśnie tym człowiekiem. Całe ubranie miał w pajęczynach, a czoło przecinał mu rząd szwów.

— Jak ci na imię, chłopcze? — zapytał Jackrum.

— Igor, fir.

Jackrum przeliczył szwy.

— Wiesz, coś mi mówiło, że właśnie tak — stwierdził. — I widzę, że masz już osiemnaście.

— „Przebudźcie się!”.

— Bogowie… — Komendant Samuel Vimes zasłonił oczy dłońmi.

— Przepraszam, wasza łaskawość? — zaniepokoił się konsul Ankh-Morpork w Zlobenii. — Czy wasza łaskawość źle się czuje?

— Przypomnij mi, młody człowieku, jak ci na imię… Przykro mi, ale od dwóch tygodni jestem w podróży, nie dosypiam, a przez cały dzień muszę poznawać osoby o trudnych nazwiskach. To źle wpływa na mózg.

— Clarence, wasza łaskawość. Clarence Buziak.

— Buziak… — powtórzył Vimes, a z jego miny Clarence wyczytał wszystko.

— Obawiam się, że tak, sir.

— W szkole umiałeś się bić?

— Nie, wasza łaskawość, ale nikt nie mógł mnie prześcignąć w biegu na pięćdziesiąt sążni.

Vimes się roześmiał.

— No cóż, Clarence, każdy hymn państwowy, który zaczyna się od „Przebudźcie się”, na pewno prowadzi do kłopotów. Nie uczyli was tego w kancelarii Patrycjusza?

— Eee… Nie, wasza łaskawość.

— No cóż, sam się przekonasz. Mów dalej.

— Oczywiście, sir. — Clarence odchrząknął. — Borogroviański hymn państwowy — zaczął po raz drugi.

Przebudźcie się, przepraszam waszą łaskawość, synowie Matczyzny! Dość już picia wina z kwaśnych jabłek. Drwale, chwyćcie swe topory! Farmerzy, dobijcie wroga narzędziem używanym poprzednio do załadunku buraków! Zniweczcie ohydne podstępy naszych nieprzyjaciół! W ciemność maszerujemy ze śpiewem Przeciw całemu światu zbrojnie atakującemu, Ale widzimy już złocisty blask na szczytach gór! Nowy dzień jest jak wielka, ogromna ryba!

— Ehm… Ten ostatni fragment… — Vimes nie zrozumiał.

— To dosłowne tłumaczenie, wasza łaskawość — odparł nerwowo Clarence. — Zwrot oznacza coś w rodzaju „niezwykłych możliwości” czy „wspaniałego sukcesu”, wasza łaskawość.

— Kiedy nie występujemy publicznie, Clarence, zupełnie wystarczy „sir”. „Wasza łaskawość” służy tylko po to, by zrobić wrażenie na miejscowych. — Vimes przesunął się na niewygodnym krześle, opierając brodę na dłoni. I skrzywił się nagle. — Dwa tysiące trzysta mil — rzekł, zmieniając pozycję. — A na miotle zawsze jest strasznie zimno, choćby leciała całkiem nisko. Potem barka, potem dyliżans… — Znów się skrzywił. — Czytałem twój raport. Myślisz, że to możliwe, by cały naród stracił rozum?

Clarence milczał. Uprzedzono go, że będzie rozmawiał z drugim najpotężniejszym człowiekiem w Ankh-Morpork, nawet jeśli ów człowiek zachowuje się jak ktoś, kto nie ma o tym pojęcia. Rozklekotane biurko w tym zimnym pokoiku na wieży do wczoraj należało do głównego odźwiernego garnizonu Kneck. Na porysowanym blacie piętrzyły się papiery, a całe ich stosy leżały za krzesłem Vimesa.

Sam Vimes — według Clarence’a — wcale nie wyglądał na diuka. Raczej na strażnika, którym — jak rozumiał — był rzeczywiście. Trochę to irytowało Clarence’a Buziaka. Ludzie na szczycie powinni wyglądać tak, jakby tam było ich miejsce.

— To bardzo… interesujący problem, sir — przyznał. — Chodzi panu o to, że ludzie…

— Nie ludzie, ale naród — poprawił go Vimes. — Borogravia wygląda, jakby całkiem straciła rozum. Sądzę, że ludzie radzą sobie, jak mogą, żyją i wychowują dzieci… A muszę przyznać, że w tej chwili też wolałbym się tym zająć. Wiesz chyba, o co mi chodzi. Bierzesz ludzi, którzy na oko niczym się nie różnią od ciebie i ode mnie, ale kiedy połączysz ich wszystkich razem, dostajesz wielkiego szaleńca z granicami państwowymi i hymnem.

— Fascynująca idea, sir — zapewnił dyplomatycznie Clarence.

Vimes rozejrzał się po pokoju. Ściany były z surowego kamienia, okna wąskie… i panował wściekły chłód, nawet w ten słoneczny dzień. Całe to marne jedzenie, tłuczenie się na miotle, sypianie w niewygodnych łóżkach… A potem nocne podróże krasnoludzkimi barkami po ich tajnych kanałach pod górami — bogowie tylko wiedzą, jaką wyrafinowaną dyplomację zastosował Vetinari, żeby to uzyskać, choć owszem, Dolny Król winien był Vimesowi jedną czy drugą przysługę…

…i wszystko to dla tego zimnego zamku nad tą zimną rzeką między tymi głupimi kraikami i ich głupią wojną. Wiedział, co chciałby zrobić. Gdyby to byli ludzie bijący się na ulicy, wiedziałby, jak się zachować. Stuknąłby ich głowami, może przymknął na noc w areszcie… Ale państw nie da się stuknąć głowami…

Vimes przysunął sobie jakieś papiery, przejrzał je, a potem odrzucił.

— Do demona z tym — powiedział. — Co się tam dzieje?

— Jak rozumiem, pozostały jeszcze nieliczne ogniska oporu w trudniej dostępnych regionach twierdzy, ale są właśnie tłumione. Praktycznie rzecz biorąc, twierdza jest w naszych rękach. To był bardzo sprytny podstęp, wasza… sir.

Vimes westchnął.

— Nie, Clarence. To był prymitywny i ograny podstęp. Wprowadzenie do fortecy naszych ludzi przebranych za praczki nie powinno się udać. Na litość bogów, przecież trzech miało wąsy!

— Borogravianie są dosyć… staromodni w takich kwestiach, sir. A przy okazji, wydaje się, że w dolnych kryptach mamy zombi. Straszne stwory. Mam wrażenie, że przez stulecia pochowano tam wielu borograviańskich wyższych oficerów.

— Naprawdę? A co teraz robią?

Clarence uniósł brwi.

— Chodzą i się kołyszą, sir. Tak myślę. Jęczą. Jak to zombi. Coś musiało ich rozbudzić.

— Prawdopodobnie my — uznał Vimes. Wstał, przeszedł przez pokój i szarpnięciem otworzył ciężkie, wysokie drzwi. — Reg! — zawołał.

Po chwili zjawił się kolejny strażnik. Zasalutował. Miał szarą twarz i Clarence nie mógł nie dostrzec, że salutującą dłoń i rękę trzymały razem liczne szwy.

— Poznałeś już funkcjonariusza Shoe, Clarence? — zapytał uprzejmie Vimes. — Należy do mojego personelu. Nie żyje od ponad trzydziestu lat i kocha każdą ich minutę, Mam rację, Reg?