Выбрать главу

– Czego? – nie zrozumiał Jegor.

– No, jaskra, katarakta, silna nadwzroczność. Kuruję najwyżej postawionych pacjentów. Jego Wysokość Przewodniczącego Rady Najwyższej, Jaśnie Oświeconego Przewodniczącego Wszechzwiązkowej Rady Związków Zawodowych et caetera, et caetera. W latach dwudziestych za „agitację antyradziecką” dosyć często mnie zamykano; nie na długo, do pierwszego telefonu z góry. Za to w trzydziestych moje akcje wzrosły, pracownicy aparatu starzeją się, robią się dalekowzroczni. Tylko patrzeć, jak zostanę Bohaterem Pracy Socjalistycznej.

I znowu zatrząsł swoją kozią bródką, śmiejąc się z własnego dowcipu.

Na ulicy zatrąbił klakson. To pewnie minęło piętnaście minut, ze wszystkimi niemiłymi przerwami. Szofer uznał, że oświadczyny zostały przyjęte, i pogratulował.

Tylko na razie nie było czego. Powoli jakoś tam nawiązywał się kontakt z doktorem, który na Dorina nie patrzył już takim złym okiem. Ale to nie tatulek będzie decydował. Pytanie, jak się zachowa Nadieżda.

Kiedy Jegor usłyszał skrzypienie furtki, wtulił głowę w ramiona i zmrużył oczy. Niby to czekał na tę chwilę, ale mimo wszystko go zaskoczyła.

Wziął się w garść, wstał powoli, odwrócił się i… serce mu aż podskoczyło z radości.

Dróżką do domu, niezręcznie rozpostarłszy ręce, biegła Nadia. Na głowie miała białą chustkę, twarz uszczęśliwioną, oczy jej promieniały.

A Jegor oczywiście jednym skokiem śmignął z ganku i rzucił się jej na spotkanie.

Zderzyli się tak, że obojgu zaparło dech.

– Ja… Ja… ty, przecież ja… – bełkotał coś bez sensu i nie wiadomo czemu pociągnął nosem. – Ty myślisz… Pewnie, to znaczy całkiem…

Nadia też wygadywała jakieś bzdury.

– Dzięki, mateńko, żyjesz, wiedziałam, mateńko, dzięki!

Nawet się nie pocałowali, po prostu uścisnęli; Nadia nawet mocniej niż Jegor.

Przypomniał sobie o ojcu, odwrócił się, ale na werandzie nikogo nie było. Mimo wszystko inteligencja też ma swoje plusy, weźmy chociażby takt.

– Ostrzygli ci włosy. Byłeś chory. Po wszystkich szpitalach… ale nie znalazłam – chaotycznie, choć już bardziej zrozumiale zaczęła opowiadać Nadieżda. – Przecież nie znam twojego nazwiska. Tylko imię – Gieorgij. Ale co tam: szukałam i szukałam. Tata ma wszędzie znajomych. Tylko że cię nie było w żadnym szpitalu.

– W kostnicach też szukałaś? – wzdrygnął się, kiedy sobie wyobraził, co musiała przeżyć przez te dni.

– Dlaczego w kostnicach? Wiedziałam, że żyjesz. Gdybyś umarł, czułabym. A dzisiaj poszłam do cerkwi, pomodliłam się do Matki Boskiej, i odnalazłeś się.

– Nie byłem chory. To po prostu praca, dzień i noc. W żaden sposób nie mogłem cię zawiadomić, słowo daję!

– Nie byłeś chory? Bogu dzięki, bo już wyobrażałam sobie same straszne rzeczy. Potrącił cię samochód i leżysz nieprzytomny. Albo krupowe zapalenie płuc. W obwodzie moskiewskim odnotowano przypadki tyfusu brzusznego. A praca to nic, normalna sprawa. Wiem, że nie mogłeś mnie powiadomić. Gdybyś miał najmniejszą możliwość, na pewno byś to zrobił. Przecież wiedziałeś, jak się denerwuję.

Nagle młodszemu lejtnantowi Dorinowi przydarzyło się coś wstydliwego: w oczach pojawiły się łzy. Drugiej takiej dziewczyny w całym ZSRR (a tym bardziej w innych krajach) nie ma i być nie może.

Na taką ufność można było odpowiedzieć tylko identyczną ufnością. Jegor wyprostował się. Już nawet otworzył usta, żeby powiedzieć: „Nadieżdo, jestem pracownikiem Organów i wykonuję zadanie specjalne wagi państwowej”, ale przypomniał sobie o Wikientiju Kiriłłowiczu. Co do Nadi nie można było mieć wątpliwości. Kto potrafi tak kochać i tak wierzyć, jest człowiekiem pewnym. Ale z kim spotyka się jej ojciec i z kim obgaduje władzę radziecką, tego nie wiadomo. Chociaż jeśli doktorowi powierza się opiekę nad oczami najbliższych współpracowników Wodza, z pewnością koledzy z Piątego Wydziału mają go na oku. Lepiej trzymać język za zębami.

A Nadieżda jego wątpliwości wyjaśniła na własny sposób. Uśmiechnęła się radośnie i szepnęła:

– Co tak zaniemówiłeś? Wiesz, ja także się za tobą stęskniłam. Chodźmy.

Zabrała go na górę, na facjatkę, i tam, pod ukośnym dachem, zapomniał o bożym świecie, a kiedy znowu sobie o nim przypomniał, okazało się, że już jest prawie wieczór: słońce zdążyło stoczyć się na wierzchołki drzew, których wydłużone cienie pojawiły się na podwórzu.

– Jestem strasznie głodna. Chodźmy, napijemy się herbaty – zarządziła Nadieżda.

Ubrali się, zeszli na dół, gdzie siedział z wieczorną gazetą Wikientij Kiriłłowicz. Twarz miał zasmuconą. Nadia objęła go i pocałowała.

– Tato, jestem taka szczęśliwa.

– Widzę – powiedział niewesoło, nie podnosząc głowy.

Jegor też na niego nie patrzył, czuł się niezręcznie.

Tylko Nadieżda była wesoła i swobodna. Śpiewała i brzękając widelcami, nakrywała do stołu.

– Zaraz usmażę jajecznicę i zrobię grzanki z serem. O, jeszcze mamy tort. Biszkoptowy z kremem? To świetnie! A to co? – Wzięła w ręce zgrabną paczuszkę.

– To dla ciebie. Perfumy. Przedrewolucyjne, „Ulubiony zapach carycy”. – Jegor zerknął okiem na Wikientija Kiriłłowicza, ale ten nie dał się udobruchać i tylko westchnął.

Nie uśmiechało się Jegorowi siedzieć z nim tu cały wieczór, nawet przy jajecznicy.

– Nadiu, mam wolne aż do późnego wieczora. Może gdzieś pojedziemy? Na przykład do restauracji? – I złowił spojrzenie doktora, rzucone znad gazety, raczej zachęcające.

– Nie, nie do restauracji, lepiej na koncert. Tato, pozwól. Zabrała ojcu „Wieczorną Moskwę”. Razem z Jegorem pochylili się nad rubryką „Na afiszach”. Lok Nadi łaskotał skroń Jegora.

– Patrz, Nadia, w cyrku jest przedstawienie „Wesoły parostatek”, to według filmu „Wołga, Wołga”! Chłopaki od nas byli, mówią że atrakcja na skalę światową. Prawdziwy lew jeździ na motocyklu!

– Oj! – jęknęła Nadieżda. – Dzisiaj w konserwatorium grają czwartą symfonię Taniejewa, to taka rzadkość!

A Dorinowi było wszystko jedno, gdzie pójdzie, byleby razem z nią. Może być nawet symfonia.

– W porządku. Jedziemy do konserwatorium.

– Nie zdążymy. Koncert zaczyna się o dziewiątej, a teraz jest już wpół do.

Wzruszył ramionami.

– Weźmiemy taksówkę przy stacji. Zdążymy akurat na czas.

– To przecież drogo!

– E, głupstwo.

Wikientij Kiriłłowicz kiwnął głową.

– To się nazywa po naszemu, po huzarsku. Umieją się jeszcze ludzie zalecać.

– Nie, to się i tak nie uda. – Nadia westchnęła. – Jesteś naiwny, Gieorgij. Nie dostaniemy biletów, nawet na miejsca stojące.

– A po co nam stojące? – uśmiechnął się Dorin, słysząc o tej „naiwności”. – Usiądziemy najlepiej jak można, na miejscach z dyrektorskiej puli.

Popatrzyła na niego z radosnym zachwytem, jak dziecko na sztukmistrza. Tatulek też się zdziwił:

– Kimże ty jesteś, piękny młodzieńcze? Czarodziejem? Chwila na, jak by to powiedzieć, oficjalną prezentację, była chyba najlepsza z możliwych. Mimo wszystko trzeba powiedzieć, gdzie się pracuje, bo nie wiadomo na jak długo przyjdzie znowu zniknąć. A tak wypadnie i efektownie, i kulturalnie. Niech się tatuś ze swoją inteligenckością i własną daczą tak nie puszy. Jegor Dorin też sroce spod ogona nie wypadł.

– Proszę. – Wyjął z kieszeni czerwoną książeczkę, legitymację pracownika grupy specjalnej. – Z tym dokumentem można wchodzić, gdzie się chce, do każdej placówki kulturalno-oświatowej, i siadać na dowolnym miejscu.