– Szefie, ja ciągle o nim myślę… – Jegor podrapał się po głowie. – No, że jest ze stali, zgoda. Ale nie daje mi spokoju coś innego. Ten Sielencow, czy jak go tam zwał, to faszysta. Prawda? Ale nie zasłonił się dziećmi, chociaż mógł. Jak byśmy go wtedy wzięli?
Październicyn patrzył na młodszego lejtnanta z pełnym rozbawienia niedowierzaniem, jak gdyby Jegor palnął jakieś głupstwo.
– A ty co myślałeś? Że jeśli wróg, to już na pewno drań? Takie rzeczy niech wciskają ludziom propagandziści, ale my jesteśmy zawodowcami i nie możemy być tacy głupi, bo wtedy łatwo popełnia się błędy. Nie, Jegorku, faszyści to tacy sami ludzie jak my. Są wśród nich i ofiarni, i dobrzy, i uczciwi. Tutaj nie chodzi o to, kto jest lepszy, a kto gorszy. Tylko kto kogo: my ich czy oni nas? Bo dla obu naszych konstrukcji na tej ziemi jest za mało miejsca. Takie to sprawy, bracie.
Odtąd dni zaczęły się ciągnąć niemożliwie, wszystkie tak do siebie podobne, jak kilki w pomidorach. Kropka-kreska-kropka-kreska. I tak całymi godzinami, aż człowiekowi czerwone kręgi zaczynają migać w oczach. Czasem Jegor miał wrażenie, że się tak modli do bożka, który na ścianie w korytarzu obojętnie lśni czarnym ebonitem, głuchy na błagania i ofiary.
Telefon milczał. Jeden dzień, drugi, trzeci…
Czyżby Narkom i Październicyn się pomylili, i Wasser ma jeszcze jakiś rezerwowy kanał łączności? To by oznaczało, że osiemdziesięciu dwóch ludzi zginęło na darmo?
Nocami Jegorowi się śniło, że spławia drewno Wołgą i wpadł w szczelinę między pniami. Chce się wynurzyć, ale pnie zamykają się nad jego głową, tylko że to nie pnie, ale ludzkie ciała. Jedno za drugim powoli płyną w dół rzeki, bezwładnie rozrzuciły ręce, a są tam i ładne kobiety z rozpuszczonymi włosami, są dzieci z niewidzącymi, ale szeroko otwartymi oczyma…
Śniło mu się jeszcze, że sam jest drzewem, i uparty czarny dzięcioł stylem Stepana Karpenki kuje w niego swoim ostrym dziobem: pi pi, pi pi, piii piii, piii piii.
Stepan kiedyś też mu się przyśnił. Nic specjalnego nie robił, tylko siedział na podłodze, tu gdzie plama, patrzył na Dorina i ciągle powtarzał: „Uż nedłuho, uż nedłuho, uż nedłuho”, a co nedłuho, tego nie mówił. Może niedługo zjawi się Wasser, a może stanie się jeszcze coś innego.
Ani razu w snach młodszego lejtnanta nie pojawiła się Nadia, chociaż na jawie dumał o niej nieustannie, rozmawiał z nią w myślach – raczej ganił, walił prawdę w oczy, a kiedy ona, zawstydzona, zaczynała prosić o wybaczenie, to się czasem odwracał i odchodził, a czasem wybaczał. Zależnie od nastroju.
Smętny to był czas, chociaż niby maj, słońce świeciło i z każdym dniem zachodziło coraz później. Tylko jaką korzyść miał Jegor z wiosny? W jego pokoju kręciły się szpule, migała lampka na nadajniku, po szybie pełzała na wpół senna mucha. Cela więzienna i tyle.
Tak jak w więzieniu, co dzień godzinny spacer, główne wydarzenie dnia. Jeśli dom znajduje się pod obserwacją, to tamci w żadnym wypadku nie mogą pomyśleć, że Karpenko jest pilnowany. Agent powinien uczyć się topografii okolicy: rozkład jazdy komunikacji miejskiej, podwórza przechodnie i tak dalej. No więc Jegor się uczył.
Kiedyś podczas kolejnego „rozpoznania topograficznego” doszedł do Solanki, a stamtąd nogi same poniosły go na ulicę Radiszczewa, do szpitala imienia Medsantrudu. Czemuż by agent Abwehry nie miał zbadać i tej dzielnicy? Czy może jest gorsza od innych?
Ale gdy znalazł się przy ogrodzeniu, ogarnęła go przemożna chęć, żeby zobaczyć Nadię, choćby rzucić na nią okiem. No i akurat tak się zdarzyło, że trafił na sam koniec jej dyżuru. Miał szczęście. Albo pecha, zależy jak na to spojrzeć.
Dorin wybrał miejsce za ogrodzeniem, zgodnie z wszelkimi regułami konspiracji: on sam niewidoczny, a dziedziniec widać jak na dłoni.
Nie czekał nawet dziesięciu minut, jak z drzwi wyszła Nadieżda. Ubrana już jak na lato: szeroka spódnica, berecik, białe skarpetki i czółenka. Wydała mu się niezwykle piękna – może dlatego, że ładnie ubrana, a może dlatego, że się stęsknił. Albo rzeczywiście jest taka piękna, tylko wcześniej tego nie zauważał.
Najpierw Jegor widział tylko ją, co było zrozumiałe: w oczach mu pociemniało, a serce zaczęło walić jak młotem. A potem zobaczył, że nie jest sama. Idzie z nią jakiś tyczkowaty goguś, z długachnym nosem, w kapeluszu i pod krawatem. I młody, drań. Najgorsze, że od razu było widać, że ona mu się podoba. Jegor dobrze znał to męskie spojrzenie, ten obleśny uśmieszek.
Dryblas pochylał się w stronę Nadieżdy, jak gdyby chciał ją dziobnąć tym swoim nosem, zaglądał jej w oczy, a ona patrzyła na niego z dołu, ufnie, poważnie. Potem musiał chyba zażartować, bo się roześmiała.
Aha, czyli jest jej wesoło, pomyślał Dorin. Co do tyczkowatego, uznał, że to musi być ten utalentowany Margulis, którym się tak oboje z tatusiem zachwycali. A może Morgulis, diabli wiedzą.
A potem stało się coś jeszcze gorszego.
Margulis-Morgulis zaprowadził cudzą dziewczynę do kremowej emki, z galanterią otworzył drzwi. Nadia wsiadła i oboje odjechali, a Jegor został, do końca przez nią niezauważony.
Władza radziecka wydała facetowi samochód, a on na pewno też na nią wygaduje, wzdycha za carskimi czasami, tak niesprawiedliwie i bez żadnych podstaw pomyślał Jegor o długonosym lekarzu. Ale teraz nie chodziło o sprawiedliwość. W piersi Dorina wrzał wulkan, jak śpiewa się w piosence La cuccaracha.
Ach, to ja, Nadieżdo, rzekomo pani pierwszy i ostatni. Ej, te kobiety…
Zanim się w ogóle pokazała, Jegor miał plan. Chciał podejść, porozmawiać rzeczowo, bez melodramatów. Uchylić trochę rąbka tajemnicy, jaką sprawą się zajmuje, że nie walczy ze swoimi współobywatelami, jak NKWD, tylko z niemieckimi szpiegami. Chciał nawet napomknąć o niedalekiej wojnie, żeby wreszcie do Nadi dotarło: Jegor broni ojczyzny. Ale jak zobaczył Morgulisa przy tej emce, to stracił ochotę na szczerą rozmowę z Nadieżdą. Bo teraz to już obraził się śmiertelnie, na zawsze.
Wracał na Kuźniecki pełen złości, energicznym, zamaszystym krokiem.
To inteligenckie dzielenie włosa na czworo, tania psychologia czystych rączek. Można sobie wyobrazić, jak zareagowałaby Nadia, gdyby się dowiedziała o trolejbusie. Krzyknęłaby: „Odejdź, sługo szatana! Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!”. A kto was, takich czyściutkich, grzeczniutkich obroni przed faszystami? Przyjdzie Hitler ze swoim SS i gestapo i każe sobie buty lizać, a waszemu Morgulisowi przyczepi żółtą gwiazdę. O tak, wtedy dopiero podniesiecie lament: „Ratunku! Pomocy!”, ale już będzie za późno.
Taka przykra rzecz spotkała Jegora w tych majowych dniach.
Było też jeszcze jedno zdarzenie, ale tym razem nie przykre, tylko radosne.
Pewnej nocy (było to dziesiątego maja, a nawet jedenastego, bo już po północy) nagle zadzwonił Październicyn. Nie z miejskiego telefonu, tylko ze służbowego, który założono mu w mieszkaniu. „Natychmiast do mnie do gabinetu”. Głos miał surowy.
Zgodnie ze wszystkimi środkami ostrożności, przewidzianymi przez instrukcję, Dorin wyszedł na pusty Kuźniecki. Przeciągając się i ziewając, leniwie ruszył w stronę Łubianki: tak jakby wyszedł na nocny spacer – nie mógł zasnąć, albo przeciwnie, obudził się i poszedł przejść.
Kiedy się przekonał, że nikt go nie śledzi, zniknął w bramie nowego gmachu, dobudowanego do głównego w czasach szkodnika Jagody.