— Patrzycie zamiast pracować. Typowe dla Cór Gapiostwa. — Pominęła pełne szacunku powitanie Enge i zwróciła się do swej asystentki, Setèssei. — Na pewno podczas mej nieobecności doszło do wielu tragedii?
— Kilka wypadków.
— Śmiertelnych?
— Nie.
— Fatalnie. Poza tym miasto rośnie dobrze?
— Tak.
— Przynajmniej tyle. — Zwróciła się do Enge, nakazała słuchanie i posłuszeństwo. — Przejdź się ze mną brzegiem, byśmy mogły uniknąć widoku Cór i wszystkich myśli o Ugunenapsie.
— Z przyjemnością. Widzę fargi na pokładzie, wszystko więc poszło dobrze.
— Nie powiedziałabym. Jedna została w Alpèasaku. Far‹.
— Nie rozumiem. Dlaczego to zrobiła?
— Nie miała wyboru. Nie żyje.
Ambalasei powiedziała to ze złośliwą radością, potem szła w milczeniu, czekając, aż Enge trochę się pozbiera. Wtedy krótko i obojętnie przedstawiła przebieg wypadków.
— Zmarła z głupoty, tak uważam.
— Jesteś zbyt okrutna wobec zmarłej. Nigdy już nie przysporzy nam kłopotów. Zmarła w nadziei ujrzenia miasta żywym. Długo będziemy z żalem wspominać jej śmierć.
— Proponowałabym, byście wspominały ją z radością, bo gdyby nie zmarła, wszystko to dobiegłoby końca. Nie ucieszyłabyś się już z nowych nawróconych. Rozmawiałam z nimi, są ledwo Yilanè i strasznie głupie. Przypominają wytresowane zwierzęta. Nic nie wiedzą o Ugunenapsie, jeszcze mniej o nią dbają. Nauczyły się powtarzać wbite im w głowy wyrażenia. Robią to, by otrzymać pożywienie.
— Zrozumieją potem.
— Jeśli nie, będą z nich przynajmniej dobre pracownice, ale to ostatnia wyprawa misyjna. Zbliżanie się do miast jest zbyt niebezpieczne. Musisz znaleźć inny sposób zapewnienia wam przetrwania. Jeszcze raz przemyśl Osiem Zasad.
— Zrobię to, choć nie teraz. Zbyt mocno przepełnia mnie rozpacz po utraconej siostrze. Wiem, Ambalasei, nie musisz tego mówić, że była głupia i uparta. Ale zrobiła to dla nas i będziemy po niej lamentować.
— Wasz wybór. Ja wolę badać ten nowy kontynent. Gdy tylko ukończę przygotowania, wyruszę znowu w górę rzeki.
Enge pożegnała z szacunkiem odchodzącą Ambalasei. Trudno było jej uwierzyć, że nigdy już nie ujrzy Far‹. Żałowała teraz szorstkości, z jaką ją traktowała. Pustkę po niej trudno będzie wypełnić. Nie można jednak zbyt długo nad tym dumać.
Jedna z przybyłych patrzyła ze zdumieniem na cuda miasta. Enge podeszła do niej i wyraziła powitanie. Fargi cofnęła się.
— Nie bój się. Wszystkie tutaj to Córy Życia, nigdy cię nie skrzywdzą. Czy masz imię?
Fargi patrzyła tylko na nią, choć niepewnie poruszała szczękami.
— Czy rozumiesz, co mówię? — Pozostało to bez odpowiedzi. — Cóż, nauczysz się mówić. Wtedy nauczysz się prawd przekazanych przez Ugunenapsę…
— Pierwsza zasada — powiedziała fargi, powoli i niezdarnie. — Tkwimy między kciukami ducha życia imieniem Efeneleiaa.
— Nie jesteś więc yiliebe, widzę, że poznałaś mądrość…
— Druga zasada. Wszystkie mieszkamy w mieście. Trzecia zasada. Duch życia, Efeneleiaa, najwyższa eistaa miasta — Powoli przestała mówić, poruszając nadal szczękami i wiercąc się w próbie przypomnienia sobie następnych zasad. Nie mogła, więc zaczęła od początku. — Pierwsza zasada…
— Wystarczy, możesz przerwać.
— Jedzenie — jedzenie — jedzenie! — powiedziała fargi i otworzyła szeroko usta, jak pisklę w gnieździe.
Enge wzięła ją za rękę i poprowadziła do kadzi z żywnością. Była bardzo przygnębiona. Ambalasei miała rację. Fargi nauczyły się powtarzać dźwięki i ruchy, których nie mogły rozumieć, oczekując w zamian jedzenia. Wytresowane jak zwierzęta, nie są Yilanè. A Far‹ nie żyje.
Enge odegnała rozpacz. Jest wiele do zrobienia, bardzo wiele.
ROZDZIAŁ XVII
Es mo tarril drepastar, er em so man drija.
Jeśli ranny jest mój brat, krwawię i ja.
Idący szlakiem przed sammadami Herilak bez przerwy się rozglądał. Przepatrywał nie tylko puszczę, lecz również korony drzew. Zatrzymał się przy przegradzającym drogę zwalonym pniu; dawno nie przechodził tędy żaden sammad. Coś zaszeleściło w poszyciu, lecz niczego nie dojrzał. Wśród liści krzyczały ptaki — nagle rozległ się odległy odgłos śmiercio-kija.
Odwrócił się nasłuchując krzyków i ryków mastodontów. Z przygotowanym śmiercio-kijem pobiegł do sammadów. Nadris stał jedną nogą na wielkim, nieruchomym cielsku maraga, którego nazywali kolcogrzbietem.
— Co się stało?! — zawołał Herilak.
— To wyszło zza drzew, popędziło na mastodonty. Musiałem je zabić.
Małe oczka zasnuła śmierć. Zwierzę pokrywały płyty pancerza i rzędy kolców tkwiących wzdłuż boków oraz na długim ogonie. Strzał był celny, trująca strzałka trafiła stworzenie w pysk.
— Są dobre do jedzenia — powiedział Nadris.
— Ale trudno je poćwiartować — odparł Herilak. — Jeśli je przewrócimy, można będzie odciąć tylne łapy. Niedługo musimy się rozłożyć na noc, nie mamy więc zbyt dużo czasu. Zostań tutaj i zacznij ćwiartować — przyślę ci na pomoc Newasfara. Niech jego mastodont zabierze mięso, odejdźcie stąd przed zmrokiem.
Ruszyli naprzód, mastodonty przewracały oczyma i trąbity ze strachu przy mijaniu wielkiego cielska. Herilak ponownie szedł pierwszy, szukając polany, na której mogliby się zatrzymać i rozniecić ogniska. Będą potrzebować dużo chrustu, bardzo dużo, by upiec wszystko mięso, bo co zostanie, zepsuje się w cieple, a szkoda.
Od szlaku odchodziła w dżunglę ścieżka wydeptana przez zwierzęta. Stanął, sprawdzając, czy drzewa nie rosną tam rzadziej, i coś przyciągnęło jego uwagę. Herilak pochylił się i przyjrzał uważniej. Na pniu coś błyszczało, odłupany kawałek kory. Ślad częściowo zarósł, lecz został zrobiony w tym roku. A wyżej zobaczył złamaną, zwisającą gałąź. Tanu oznakowali tę ścieżkę.
Prowadząca mastodonta Merrith doszła do stojącego na szlaku Herilaka. Uśmiechnął się do niej i wskazał na dżunglę na wschodzie.
— Coś znalazłem, oznakowaną ścieżkę prowadzącą w stronę wybrzeża. Oznakowaną więcej niż raz.
— Czy to może być Kerrick?
— Nie wiem, ale coś tam jest, może inny sammad. Jeśli nawet nie znajdę Kerricka, to może się dowiemy, czy czegoś o nim nie wiedzą. Zatrzymamy się tutaj. Zawiadom innych — chcę zobaczyć, dokąd prowadzi ta ścieżka.
Ściemniało się już, gdy Herilak doszedł do wody i spojrzał na wyspę. Za ciemno, by iść dalej. Wyciągnął powietrze, sprawdzając, czy nie pachnie dymem. Nie był pewien. Przekona się rano.
Tego wieczoru najedli się do syta, przejedli się nawet, bo mięsa było o wiele za dużo, niż mogli zjeść lub zakonserwować. Tylko Fraken skarżył się na twardość kęsów, ale zostało mu tylko kilka zębów. Chłopiec-bez-imienia musiał pokroić jego porcję na małe kawałki, nim sam mógł przystąpić do posiłku. Zdołał ukradkiem porwać dla siebie kilka skrawków. Herilak żuł mięso, nie myśląc o nim, zastanawiał się, co znajdzie rano na wyspie. Długo nie mógł zasnąć, a potem spał niespokojnie, obudził się, gdy gwiazdy jeszcze nie zniknęły z nieba. Z popiołów ogniska wyjął zimny kawałek mięsa, ugryzł kęs i poszedł obudzić Hanatha.
— Chcę byś poszedł ze mną. Potrzebuję pomocy, by przedostać się na wyspę.