Выбрать главу

Szałas był pusty. Brakowało hèsotsanu, może więc Nadaske wybrał się na polowanie. Kerrick znalazł w środku świeżo ścięte liście i położył na nich mięso. Gdy wyszedł, zobaczył czekającego Nadaske. Kerrick zgiął ręce w pochwale.

— Nadaske to stworzenie leśne, porusza się cicho jak wiatr. Czy polowałeś?

— Nie. Słysząc kroki, poszedłem do kryjówki. — Schował hèsotsan do szałasu i zobaczył mięso. — Słodkie mięso martwego zwierzęcia po wielokroć lepsze od ryb. Podziękowanie dla efenselè.

— Wkrótce przyniosę ci więcej. Tyle się zdarzyło, byłem bardzo zajęty, dlatego nie przychodziłem. Czemu jednak się kryjesz? To taka zabawa z hanalè?

Usta Nadaske pełne były mięsa i nie mógł odpowiedzieć od razu. Jadł żarłocznie, wreszcie przełknął wszystko.

— Dziesięć razy, dziesięć razy lepsze od ryb. Zabawa z hanalè, tak, była taka. Nudna-głupia. Trudno mi teraz myśleć o tamtym życiu, jak mogliśmy dostrzegać w nim jakieś przyjemności. Nie, nie zabawa. Było tu małe ustuzou, groziło zabiciem kamiennym-zębem. Teraz uważam i kryję się.

— Byli tutaj? Kto, łowcy, jak ja?

— Nie, nie takie duże, drobne jak maleńkie-miękkie, może większe.

— Musieli to być jacyś chłopcy. Czy napadli na ciebie z włóczniami, rzucali je?

— Krzyczeli i machali bronią, uciekali do lasu.

— Zajmę się tym — powiedział Kerrick ponuro. — Wiedzą, że nie wolno im tu przychodzić. Myślą, że są bardzo odważni, ale się mylą. Nigdy się to nie powtórzy.

Nadaske ogryzał kość, nie zostawiał nawet kawałeczka mięsa. Odrywał je, połykał i wyrażał słodycz-mięsa, słodycz-życia. Kerrick myślał o chłopcach, co zrobić, by nie wrócili tu znowu, i dopiero po chwili zrozumiał słowa Nadaske. Otaczali go tylko Tanu, świat Yilanè wydawał się mu coraz bardziej daleki i obcy. Wielkie szczęki i błyszcząca skóra Nadaske są takie inne od Tanu. I sposób trzymani kości między przeciwległymi kciukami. Kerrick zauważył jakiś ruch i zobaczył przebiegającą polanę jaszczurkę. Nadaske rzucił kość, a jaszczurka stanęła, widząc ten ruch. Zastygła w bezruchu zupełnie jak Nadaske. Były równie inne, równie obce.

— Coś jeszcze się zdarzyło — powiedział Nadaske i chwila poczucia odmienności minęła. To Nadaske, jego przyjaciel.

— Co takiego?

— Było tu uruketo.

Przeszedł go zimny dreszcz. — Nie! Tutaj? Czy wylądowało?

— Przeczenie-przeczenie. Było na oceanie, daleko od brzegu. Płynęło na północ, następnego dnia wróciło.

— To samo?

— Przypuszczenie-tak, pewność-nie.

Nagły strach minął. Yilanè nie wylądowały, nic nie groziło sammadom. Po oceanie pływają uruketo, to jasne, dopóki jednak sammady trzymają się z dala od brzegu, nie ma się czego bać. Był to jednak znak, taki sam jak widok dwóch czarnych ptaków naraz, co według Armun zapowiadało niepomyślny dzień. Nieszczęście ściągało też skierowanie noża czubkiem do siebie. Sam nie wierzył w znaki.

— Czy widziałeś przedtem uruketo?

— Raz daleko w morzu.

— Chyba nie mamy się czego lękać. Alpèasak leży na brzegu na południe od nas. Do jego portu zawijają uruketo i łodzie rybackie. Na razie nie wychodzą na brzeg.

— Nie wyjdą. — Nadaske wskazał kciukiem na zęby w powiedzonku, że zwierzę raz gryzone unika tego, co je ugryzło. — Dbająca o uruketo eistaa nie zapomni o dwóch martwych na brzegu. Zostaną w mieście, a my tutaj. Jedzenia jest dość dla wszystkich.

— Na pewno masz rację. Trudno jednak uwierzyć, że między Yilanè a ustuzou może istnieć pokój.

— Jest pokój między nami. Prawdopodobnie dlatego, że jesteśmy samcami. To samice są przyczyną wszelkiego zła na świecie. Strzeż się swoich samic.

Kerrick wyraził zgodę i czujność. Zrezygnował z prób wyjaśnienia stosunków łączących obie płci Tanu. Nadaske nigdy by nie uwierzył, że nie słucha poleceń Armun.

— Pora wracać — powiedział wstając.

— Ciekawa sprawa, pragnienie, by Kerrick zobaczył hèsotsan. Nadaske przyniósł broń i wskazał na jedną z podkurczonych bezużytecznych łapek stworzenia.

— Małość-zmiany, obecność-znaczenia?

Kerrick wziął hèsotsan, żywa broń była bardzo ważna dla ich życia. Każde w nich zmiany miały znaczenie. To stworzenie wyglądało jak wszystkie inne, miało zamknięte oczy, szczątkowe kończyny przylegały ściśle do boków. Stawało się takie na stałe po przejściu okresu ruchliwej młodości. Spojrzał na nogę, białawy nalot na ciemnej skórze, potarł go koniuszkiem palca.

— Skóra jest tu szarawa, to widać. Chyba nie spotkałem takiej u żadnego. Może zwierzę się starzeje. Czy wiesz, jak długo żyje?

— Brak wiedzy. Poza tą skazą działa jak zawsze.

Kerrick wziął jedną ze swych strzałek i umieścił pod fałdą skóry, skierowała hèstotsan w morze i ścisnął. Rozległ się znajomy dźwięk i strzałka wyleciała łukiem. Gdy potarł pysk zwierzęcia, otworzyło go powoli i zjadło podany kawałeczek mięsa.

— Wydaje się, że wszystko w porządku. Nie masz się czym martwić.

— Zawsze trzeba się martwić. — Nadaske odebrał hèsotsan i obejrzał go uważnie. — Nie ma hèsotsanu, nie ma życia. Śmierć od drapieżnika.

— Na razie nie musisz się przejmować. Strach bezpodstawny, przyszłość pełna słońca i mięsa.

Kerrick wracał do obozu. Na brzegu stanął i obejrzał dokładnie swój hèsotsan. Wszystko było bez zmian.

Ziarno zmartwienia zostało jednak zasiane. Biegł truchtem przez wysepkę, chciał jak najprędzej wrócić.

Pragnął przyjrzeć się dokładnie innym hèsotsanom.

ROZDZIAŁ XIX

Nigdy się nie dowiedzieli, co było przyczyną kłopotów; nie mieli też najmniejszego pojęcia, jak je powstrzymać.

Obawy Kerricka początkowo się nie sprawdzały. Wszystkie przejrzane przezeń hèsotsany wyglądały normalnie, szarą skórę miała tylko broń Nadaske. Musiał to być skutek jakiegoś wypadku, któremu uległo zwierzę. Kerrick przestał o tym myśleć, bo jak wszyscy inni łowcy wyczekiwał niecierpliwie łowów na ptaki. Więcej teraz padało, czasem rano było mglisto. Stary Fraken był jeszcze w stanie zauważyć skracanie się dnia; na północy zaczynała się zima. Wszyscy wiedzieli o tym i bez Frakena, bo cieśniny i bagna zaroiły się od wielkich stad ptaków. Przylatywały falami i lądowały kolejno z wielkim krzykiem. Nie zatrzymywały się na dłużej niż dzień czy dwa. Przerywały swą dalszą wędrówkę na południe tylko po to, by najeść się i odpocząć. Pień został wydrążony i przycięty, łódź była już gotowa, nadeszła pora upolowania części niezliczonego ptactwa.

Wielu łowców trudziło się nad wypalaniem łodzi i każdy z nich pragnął wziąć udział w pierwszej wyprawie. Kerrick zapobiegał nieuniknionym kłótniom, stwierdzając, że pierwszą czwórkę wybierze się za pomocą chłopięcej zabawy. Przycięto równo tyle słomek, ilu było łowców i wsadzono je do świeżo wypalonego garnka. Końcówki czterech źdźbeł umoczono w gruczole atramentowym hardalta, aż zabarwiły się na fioletowo. Każdy łowca wyciągnął słomkę po kolei. Odbyło się to przy wielu krzykach, skargach pechowców i przechwałkach szczęściarzy. W końcu wszyscy poszli do łodzi. Załadowano do niej sieci i całą obłożono trzcinami, za którymi skryli się łowcy. Wypłynęli przed wieczorem, płosząc ptaki. Nie próbowali ich łapać, lecz schowali się w sitowiu, czekając na przybywające przed zmrokiem nowe stada.